Wstaliśmy wcześnie rano, by zjeść śniadanie, zanim nasi gospodarze udadzą się do pracy. Nie chcieliśmy nadużywać ich gościnności, zresztą planowaliśmy spędzić dzień dość aktywnie, zaczynając od wędrówki w nadbrzeżnych górach Santa Cruz. Pojechaliśmy przejść się wzdłuż potoku Purisma Creek. W lesie rosną ogromne sekwoje, nizinni krewniacy sekwoi, które występują w górach Sierra Nevada w bardziej wysuniętej na wschód części Kalifornii. Dzięki lokalizacji geograficznej i mojej nawigacji udało nam się bez problemu odnaleźć parking przy początku szlaku, jednak tu okazało się, że prześladujący nas pech jeszcze nam nie odpuścił. Gdy wyciągnąłem mojego turystycznego GPSa (Garmin Dakota 20), okazało się, że jego ekran jest rozbity. Urządzenie miałem przez cały czas w bagażu podręcznym, który traktowałem z należytą ostrożnością, więc nie mam zielonego pojęcia, kiedy mogło zajść owo nieszczęsne zdarzenie, w wyniku którego poniosłem tak bolesną stratę. W amerykańskich górach GPS nie jest oczywiście niezbędny, gdyż na podstawie map i opisów szlaków, a także – w większości przypadków – różnego rodzaju tabliczek bez trudu można zlokalizować właściwą drogę. Jednak chciałem ubarwić naszą internetową relację zapisami śladów z przebytych wędrówek, a poza tym jest to urządzenie – co by nie mówić – bardzo wygodne. Po przemyśleniu sprawy doszedłem do wniosku, biorąc pod uwagę całokształt czynników, w tym niską cenę tego typu urządzeń w Stanach w porównaniu z Polską, że kupię nowego GPSa, a po naprawieniu starego sprzedam go w Polsce, prawdopodobnie z dość niewielką stratą.
![]() | |
|
Szlak wybrany przez nas okazał się bardzo przyjemny. Sekwoje występujące w tej okolicy są dość młode. By zobaczyć większe, trzeba by odjechać kilka godzin na północ od San Francisco, na co nie mieliśmy czasu. Mgły nie było, więc w wyższych partiach gór mieliśmy ładne widoki na wybrzeże.
Podczas wędrówki spotkaliśmy dwóch starszych Amerykanów, z którymi wdaliśmy się w rozmowę. Jeden z nich miał nawet polskie korzenie, choć nie znał zupełnie polskiego z wyjątkiem kilku pojedynczych słów. Pokazali nam „poison oak”, czyli trujący bluszcz – krzew występujący w USA, z którym bliskie zetknięcie grozi bardzo nieprzyjemnymi objawami skórnymi. Słyszeliśmy o nim, a amerykańskie przewodniki dla turystów pieszych pełne są przestróg przed ową demoniczną rośliną, sęk w tym, że nigdzie w książkach tych nie ma jej zdjęć, bo pewnie ich autorzy wychodzą z założenia, że każdy wie, jak wygląda. Na naszym szlaku w wyższych partiach krzew ten występował dość powszechnie, lepiej więc nie zbaczać z wytyczonego szlaku.
Po powrocie do samochodu pojechaliśmy w kierunku sklepu sieci REI w Saratodze. Ponieważ jednak zgłodnieliśmy zahaczyliśmy po drodze o sklep sieci Whole Foods Market, w którym kupiliśmy trochę azjatyckiego jedzenia. Zjedliśmy je na miejscu, a następnie zrobiliśmy zakupy spożywcze. Byliśmy pod dużym wrażeniem świetnego zaopatrzenia w tym sklepie.
W sklepie REI, do którego następnie dojechaliśmy, okazało się, że nie mają Dakot 20. Kupiłem więc trochę zbliżony model – eTrex 30. Podczas kolejnych wędrówek okazało się, że działa on świetnie, czego można się było zresztą spodziewać. Jakoś jednak przyzwyczaiłem się do mojej Dakoty, więc sprzedam raczej eTrexa.
Następnie pojechaliśmy na camping w parku stanowym Mount Madonna. Miejsce okazało się bardzo przyjemne. Stanowisko campingowe co prawda nie było szczególnie ładne, ale okolica sprawiała wrażenie odludnej, a można by i powiedzieć, że z lekka dzikiej. W pobliżu spacerowały nawet jelonki.
Podczas próby rozbicia obozu ujawniła się nowa organizacyjna wpadka. Otóż zapomniałem wziąć z domu... namiot. Dopiero analizując przeszłe wydarzenia, przypominam sobie, że nie mogłem zmieścić go do torby ze sprzętem biwakowym, więc postanowiłem przytroczyć go do plecaka, o czym w końcu zapomniałem. Byłem zły. Gdy nie prześladował nas pech, sami sobie strzelaliśmy samobójcze gole. Zastanawiam się, czy nie zaczyna nas zjadać rutyna. Kolejne podróże są w pewnym sensie coraz mniejszą niespodzianką. Pewne rzeczy zaczyna się robić bez myślenia, a czasem nie myśli się, niestety, wcale.
Pojechaliśmy zatem szybko do Gilroy – najbliższego miasteczka, gdzie za czterdzieści kilka dolarów kupiliśmy w Wal-marcie namiot „czwórkę”. Jego zaletą było to, że rozkładał się bardzo szybko. Straciliśmy jednak na te wszystkie operacje trochę czasu, który mogliśmy lepiej wykorzystać, na przykład po to, by pojechać nad ocean. Pacyfik już widzieliśmy w Meksyku, ale ponoć w tej części wybrzeża jest kapitalne wesołe miasteczko. Szkoda, że nie udało nam się do niego trafić.
Zanim zjedliśmy obiad zrobiło się ciemno. Nie był to jednak koniec nieprzyjemnych przygód. Gdy poszliśmy wziąć prysznic, okazało się, że wszystkie kabiny są zamknięte. Obchodząc dookoła blok pryszniców, odkryliśmy tabliczkę z informacją, że prysznice są otwierane o 8 rano, a zamykane o zachodzie słońca. W ten oto sposób z konieczności poszliśmy spać brudni. Małgosia narzekała, że po raz pierwszy w swoim trzydziestoparoletnim życiu musi pójść spać bez mycia. Było to dla niej potwornie traumatyczne przeżycie.
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 Następna strona