Rano powitał nas niezbyt intensywny deszcz i dość spore zachmurzenie. Spakowaliśmy namiot i przy wyjeździe z parku dowiedzieliśmy się od rangera, że prawdopodobieństwo burzy wynosi 20%, przy czym najbliższe ognisko burzowe znajduje się w odległości około 60 mil. W ciągu kilku nadchodzących godzin nie musieliśmy się więc obawiać tak zwanej nagłej powodzi (flash flood), która może być śmiertelnie niebezpieczna i była już w przeszłości przyczyną zgonów nieostrożnych turystów wędrujących wąskimi kanionami na pograniczu Utah i Arizony. Ranger poinformował nas jednak na wszelki wypadek, że jeżeli usłyszymy nawałnicę, nie powinniśmy starać się wrócić do naszego samochodu – właściwe zachowanie w takim przypadku to próba znalezienia miejsca, w którym będziemy w stanie wspiąć się jak najwyżej po ścianach kanionu.
Dziś czekała nas wędrówka w takich potencjalnie niebezpiecznych kanionach. W pobliżu Goblin Valley State Park znajdują się dwa takie kaniony: Małego Dzikiego Konia oraz Bella, które można przejść podczas jednej wędrówki, pokonując ośmiokilometrową pętlę. Droga prowadząca do nich odbija na południe niedaleko od wjazdu do parku. Należy nią jechać aż do małego parkingu, obok którego znajduje się toaleta oraz skrzynka z broszurkami na temat szlaku. Wziąłem jedną z tych broszurek. Miałem już zresztą inną podobną broszurkę na temat tego szlaku, którą dostałem wczoraj od pani ranger.
Było jeszcze wcześnie. Na razie na parkingu nie było żadnych samochodów. Ruszyliśmy w drogę. Początkowy fragment szlaku jest wspólny dla obu kanionów. Później w prawo odchodzi Kanion Małego Dzikiego Konia, a w lewo Kanion Bella. Skręciliśmy w prawo. Przez znaczną część trasy kanion jest rzeczywiście bardzo wąski, a momentami trzeba się przez niego przeciskać. Od czasu do czasu przeradza się jednak w dość szeroką dolinkę.
![]() | |
|
Obserwowałem niebo. Nic nie wskazywało na nadejście burzy, choć nad nami wisiały chmury, a od czasu do czasu kropił lekki deszcz.
Po przejściu Kanionu Małego Dzikiego Konia znaleźliśmy się na równinie u podnóża skał. Zrobiliśmy krótką przerwę na posiłek, po czym po przejściu 1,5 mili weszliśmy do Kanionu Bella. Kanion ten jest szerszy od Kanionu Małego Dzikiego Konia, ale także bardzo ładny.
Gdy doszliśmy do miejsca, w którym oba kaniony się łączą, zobaczyliśmy kilkuosobową grupę wędrowców. Potem w drodze na parking spotkaliśmy jeszcze dwóch chłopaków, ale łazili sobie jakoś tak bez celu, więc nie wiem, czy tak naprawdę przyszli zobaczyć kaniony w celach turystycznych – czy też byli raczej znudzonymi nastolatkami z jakiejś pobliskiej farmy.
![]() | |
|
Teraz czekała nas jeszcze stukilkudziesięciokilometrowa droga do Moab. Przebiegła bez szczególnych niespodzianek. Najpierw jechaliśmy na północ, gdzie krajobraz jest nieco mniej jałowy. Tam skręciliśmy na zachód, na szeroką autostradę, a w końcu skręciliśmy na południe.
Dzień Niepodległości minął, więc po dwugodzinnej podróży zaczęliśmy od kupienia znaczków i wysłania pocztówek z poczty w Moab. Następnie pojechaliśmy poszukać sklepu spożywczego. Trochę pokrążyliśmy po miasteczku, które jest niewielkie i – jak się zdaje – składa się w znacznej mierze z restauracji i hoteli, zanim znaleźliśmy to, czego szukaliśmy. Dwa największe sklepy spożywcze znajdują się na południowym krańcu miasteczka. Centrum zaś okupują restauracje i sklepy z pamiątkami. Moab sprawia zresztą wrażenie wyjątkowo zorientowanego na turystykę miasta, sądząc po liczbie moteli, restauracji i kempingów.
Kilka kilometrów na południe od granic miasta znajduje się natomiast kemping KOA, w którym zrobiłem rezerwację. W tych pustynnych stronach kemping okazał się również piaszczysty. Zamówiłem sobie stanowisko z prądem, licząc na możliwość korzystania z sieci bezprzewodowej, ale ta działała wyjątkowo podle. Potem odkryłem, że można z niej korzystać z akceptowalną jakością jedynie w okolicach biura, więc netbook brałem ze sobą na przylegający do niego basen.
Kemping był jednak całkiem niezły pomimo tej niedogodności. Stanowiska były duże, basen niewielki, ale wystarczający. Swoistą atrakcję stanowiły biegające pomiędzy namiotami zajączki.
Po wieczornym grillu poszliśmy wyprać swoje rzeczy. Pranie kosztowało 1,25 dolara, a suszenie 1,5 dolara. Może wyjaśnię, bo chyba jeszcze o tym nie wspominałem, że pralki i suszarki przyjmowały w charakterze zapłaty tylko monety ćwierćdolarowe, które ogólnie są chyba najszerzej akceptowanym środkiem płatniczym w różnego rodzaju automatach. Co prawda, w pralniach znajdują się maszyny do rozmieniania dolarowych banknotów na ćwierćdolarowe monety, chętnie rozmienią nam także pieniądze w biurze kempingu lub w sklepie, ale nauczyłem się, by oszczędzać monety do automatów, bo biura czy sklepy bywają zamknięte, a automaty nie zawsze działają.
Suszenie trwało 40 minut. Niby długo, ale i tak kilka rzeczy było niedosuszonych.
W pralni spotkaliśmy rodzinę z piątką dzieci. W ogóle w USA widuje się na każdym kroku mnóstwo wielodzietnych rodzin. To dowód na to, że gdy się komuś powodzi, to ma ochotę się rozmnażać. Spośród wielu idiotycznych sposobów na marnowanie pieniędzy podatników w naszym kraju szczególnie dobrze utkwiła mi w pamięci telewizyjna reklama prokreacji. Jestem pewien, że nie tędy prowadzi droga do zmiany tendencji demograficznych w Polsce.
![]() | |
|
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 Następna strona