Następnego dnia obudziliśmy się dość wcześnie, spakowaliśmy się i z bagażami poszliśmy zjeść śniadanie. Potem wzięliśmy tuk-tuka z postoju i pojechaliśmy na przystań (70 bahtów). Czekało tam już kilku podróżnych. Dwóch Tajów siedzących przy stoliku sprawdzało bilety. Zapisywali, gdzie nocowaliśmy na Koh Lanta i do którego ośrodka spośród ośrodków położonych na Koh Ngai się wybieramy.
Usiedliśmy na pomoście, ale nie musieliśmy długo czekać. Wkrótce pozwolono nam wejść na pokład promu wraz z grupą innych turystów. Było nas w sumie może kilkanaście osób.
Płynęliśmy najpierw długo wzdłuż zachodniego wybrzeża Koh Lanta, a potem krótko po otwartym morzu. Wyspa Koh Ngai jest położona w niewielkiej odległości od południowego krańca Koh Lanta i administracyjnie należy do prowincji, której stolicą jest Krabi, choć łatwiej dostać się tu z prowincji znajdującej się na wschód od wyspy i miasta Trang. Gdy dotarliśmy do wyspy Koh Ngai, prom zaczął płynąć wzdłuż jej wschodniego wybrzeża. Podpływał po kolei do ośrodków, z których wypływały ku nam długorufowe łodzie. Cumowały potem przy burcie promu, a turyści asekurowani przez załogę przeskakiwali z promu na łódź. W ten sposób turyści byli wygodnie transportowani do kolejnych ośrodków rozlokowanych na wschodnim wybrzeżu Koh Ngai. W końcu zaś łódź zawijała do przystani obok hotelu Koh Ngai Resort. Tym razem nie płynęliśmy do końca, lecz weszliśmy do łodzi, która miała nas dowieźć do naszego ośrodka – Koh Ngai Villa.
Pozostałe były bardziej ekskluzywne, ale i znacznie bardziej kosztowne. Droga zajęła nam w sumie 1,5 godziny.
Gdy łódź przybiła do brzegu, usłużna obsługa pomogła nam wyjść z łodzi, podstawiając plastikowe krzesło. Ośrodek był rzeczywiście dość idylliczny. Na łączce pod palmami stały różnego typu bungalowy. W środku między nimi była recepcja i restauracja. Zgodnie z dokonaną wcześniej jeszcze w Polsce rezerwacją, dostaliśmy najtańszy bungalow. Była to prymitywna chatka z bambusowej maty. W środku nie było właściwie nic z wyjątkiem łóżka. Ach, przepraszam, trafił nam się jeszcze sublokator w postaci sporej jaszczurki, ale na nasz widok zwiał. W łazience była tylko zimna woda. W całym ośrodku włączano prąd tylko na kilka godzin dziennie wieczorami.
Warunki były prymitywne, ale nasza chatka była tylko kilka metrów od plaży. Prócz tego na terenie ośrodka były również bardziej nowoczesne murowane bungalowy, ale mieliśmy ochotę poznać, na czym polega mieszkanie w prostych bambusowych chatkach, których jest pełno w różnych krajach Azji. Kiedyś tego typu schronienia były standardowo dostępne w różnych miejscach Tajlandii. Dzisiaj ustępują coraz wyraźniej bardziej luksusowym miejscom. Nocleg kosztował nas 600 bahtów dziennie, co biorąc pod uwagę szczyt sezonu oraz ceny w innych ośrodkach na wyspie było ceną niewygórowaną.
![]() | |
|
Zostawiliśmy bagaże i poszliśmy trochę pooglądać wyspę. Wcześniej zamieniliśmy kilka słów z naszymi sąsiadami – była to sympatycznie wyglądająca para młodych ludzi, więc zagadnąłem ich, pytając o warunki do nurkowania w masce. Powiedzieli, że najładniejsze miejsce do nurkowania znajduje się obok mola, przy którym cumuje prom, i że przy naszym ośrodku też jest rafa, ale niezbyt dobra.
Spacer do mola okazał się dość długi. Po drodze minęliśmy jeden ośrodek, a kolejny był w budowie. Bawiliśmy się łapaniem krabów przechadzających się po piasku.
![]() | |
|
By dojść do mola, należy na końcu plaży przejść przez skały zamieszkałe przez miliony zielonych płochliwych krabów i jakieś owady przypominające nieco z wyglądu karaluchy. Nad skałami biegnie ścieżka, ale nie wiedzieliśmy, jak na nią wejść, więc przeszliśmy kawałek dołem, aż w końcu znaleźliśmy miejsce, gdzie ścieżka schodziła trochę niżej i tam na nią weszliśmy. Ścieżka jest oświetlona zwisającymi z gałęzi żarówkami, więc pewnie można chodzić nią nawet po zmroku, choć nie próbowaliśmy nigdy tego robić.
Z mola rzeczywiście widać bardzo ładnie rybki pływające w morzu. Przejrzystość wody sprawia, że widok jest bardzo ładny. Zaraz za molem plaża się kończy, więc zawróciliśmy. Wypiliśmy napoje w znajdującej się koło mola restauracji (jedzenie było tam horrendalnie drogie) i wróciliśmy do naszego ośrodka. Prosiaczek niestety po drodze zgubił swoją czapkę i nie udało nam się jej znaleźć.
Potem wyskoczyliśmy na plażę. Plaża była dość wąska, ale za to ludzi właściwie wcale na niej nie było. Jeśli chodzi o rafę, to przy naszym ośrodku, jak i wzdłuż całego wschodniego wybrzeża wyspy z wyjątkiem mola, rafy są bardzo zniszczone, a rybek jest niewiele. Zmartwiło nas to nieco, ale w sumie nie nastawiliśmy się specjalnie na nurkowanie.
Obiad zjedliśmy w restauracji w naszym ośrodku. Posiłek był drogi i – jak na Tajlandię – naprawdę niesmaczny.
Trochę poplażowaliśmy, a potem znowu poszliśmy do hotelowej restauracji – tym razem na kolację. Chcieliśmy nakarmić Prosiaczka krewetkami, które zawsze lubił, ale krewetkowe danie, które zamówiliśmy, zawierało jedynie 7 małych krewetek. A przy tym było drogie i niezbyt smaczne. Dopiero później odkryłem, że w przewodniku jest informacja o tym, że jedzenie w naszym hotelu jest niedobre. Szkoda, że nie przeczytałem tego wcześniej. Kuchnia tajska jest tak wspaniała, że szkoda czasu na jedzenie bylejakich potraw.
Jeśli chodzi o ceny, to były – jak można się spodziewać – wysokie. Na wyspie było zaledwie kilka ośrodków turystycznych odległych nieco od siebie, a zatem ich mieszkańcom na ogół zwyczajnie nie chciało się szukać alternatywy w stosunku do restauracji, która była pod ręką. Brak konkurencji zaś windował ceny. Ceny posiłków nie były niebotyczne (400 bahtów za posiłek dla dwóch osób to nadal niewiele), ale zdecydowanie wyższe niż w wielu miejscach, w których wcześniej się stołowaliśmy. W naszym ośrodku, pewnie po to, by nie drażnić turystów, za posiłki i za artykuły z hotelowego sklepiku nie płaciło się zresztą od razu – koszty zakupów i posiłków były dodawane do rachunku, który należało zapłacić przed wyjazdem z wyspy.
Wieczorem nastał przypływ i przy głośnych dźwiękach fal poszliśmy spać. W środku nocy obudziło mnie dziwne tupanie. Zachowując cieszę, obudziłem Małgosię. Tupanie umilkło. Błyskawicznie zapaliłem światło. Zobaczyliśmy, że pomiędzy naszymi bagażami przechadza się duży gryzoń wielkości mniej więcej nutrii i podobnej postury. Nie zdążyliśmy się mu przyjrzeć, bo gdy Małgosia zaświeciła lampę, zaraz zwiał. Swoją drogą, to ciekawe, jak się dostał do środka, bo chatka, chociaż nie była idealnie szczelna, nie miała na pierwszy rzut oka żadnych większych dziur.
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 Następna strona