Krabi-Koh Lanta - 12.01.2007

Następnego dnia z samego rana zjedliśmy śniadanie. Najpierw poszliśmy do zegarmistrza, bo stanął mi zegarek i konieczna była wymiana baterii (60 bahtów).

Potem poszliśmy do znajdującej się w pobliżu naszego hotelu dużej hali, którą odkryliśmy poprzedniego dnia. Jak słusznie się domyśliliśmy, było to miejsce, w którym odbywał się ranny targ. Przechadzaliśmy się pomiędzy rzędami stolików. Najwięcej było stoisk z owocami morza (Krabi leży bądź co bądź na wybrzeżu) oraz stoisk owocowo-warzywnych. Potem wróciliśmy do hotelu i zakończyliśmy pakowanie bagaży.

Hala targowa w Krabi
Hala targowa w Krabi

Oczekiwanie na samochód było długie i denerwujące. Wczoraj człowiek, który sprzedał nam bilety, mówił, że prom odpływa z przystani o 10:40, a przystań – jak wiedzieliśmy z przewodnika – mieści się kilka kilometrów od miasta. Dlatego też denerwowałem się, że spóźnienie się samochodu może spowodować, że nie zdążymy na prom. Interweniowałem zatem u dziewczyny, która dzisiaj obsługiwała agencję turystyczną. Dziewczyna gdzieś dzwoniła i w końcu doprowadziła do tego, że ok. 10:25 przyjechał po nas jakiś samochód. Gdy jednak zaczęliśmy ładować nań bagaże, przyjechał drugi samochód – ten, który miał nas pierwotnie zabrać na przystań. Załadowaliśmy się na drugi samochód – był to mały pickup, na którego pace prócz nas siedziało już kilku białych turystów.

Na przystań przyjechaliśmy z opóźnieniem, ale informacja o odpłynięciu promu o 10:40 okazała się nieścisła. Prom odpłynął dopiero o 11.

Nasz Prosiaczek, dla którego przejażdżka na przystań była sporą frajdą, bo nigdy dotąd nie podróżował w taki sposób, na łodzi zaczął już naprawdę dokazywać. Całą dwugodzinną podróż na Koh Lanta biegałem z nim pomiędzy tylnym a przednim pokładem. Wszystko chciał sobie obejrzeć, a i samo bieganie po łodzi sprawiało mu chyba przyjemność.

Po drodze minęliśmy kilka wysepek. Niekiedy podpływały z nich do naszego promu mniejsze łodzie, do których schodzili turyści. My płynęliśmy do końca – to znaczy do przystani na północnym końcu wyspy Koh Lanta, znajdującej się obok miasteczka będącego największym skupiskiem ludności na wyspie.

Po wyjściu z łodzi zobaczyliśmy znany nam z innych miejsc na świecie widok, tzn. tłum ludzi trzymających tabliczki z nazwami hoteli, których byli reprezentantami. Znaleźliśmy między nimi przedstawiciela naszego hotelu – D.R. Lanta. Mężczyzna czekał tu w zasadzie na innych turystów, którzy wcześniej zadzwonili do hotelu i poprosili o transfer, więc nie miał miejsca w samochodzie. Zaraz jednak zadzwonił po drugi samochód. Musieliśmy chwilę poczekać, nim nadjedzie. Nie była to jednak chwila specjalnie długa, bo wybraliśmy hotel niedaleko miasteczka, by w razie czego można było wyskoczyć do miasta na przechadzkę lub na drobne zakupy.

Załadowaliśmy się znowu na pakę i po krótkiej podróży pickupem dotarliśmy do naszego hotelu. Hotel był całkiem luksusowy. Większość gości mieszkała w komfortowych bungalowach. My wybraliśmy mieszkanie w niewielkim budynku mieszczącym się za bungalowami. Był jednak tańszy niż bungalowy, ośrodek był niewielki, więc do plaży było nadal bardzo blisko, a pokoje były równie komfortowo wyposażone jak w przypadku bungalowów. W hotelu znajdował się ponadto niezbyt duży basen oraz – rzecz jasna – restauracja.

Po załatwieniu formalności w recepcji zostaliśmy przez boya hotelowego zaprowadzeni do naszego pokoju. Pokój był ładny i nowoczesny. Mieliśmy też do dyspozycji nieduży taras.

W pokoju nie zabawiliśmy długo. Poszliśmy się przejść na plażę, a przy okazji mieliśmy zamiar znaleźć ośrodek Time for Lime. W ośrodku tym można zapisać się na kursy tajskiej kuchni. Małgosia bardzo chciała uczestniczyć w tego typu zajęciach, więc jeszcze w Polsce udało mi się znaleźć odpowiedni ośrodek i dokonać wstępnej rezerwacji.

Plaża była całkiem ładna – bardzo szeroka, z niewielkimi falami i łagodnym zejściem do wody. Naprzeciwko naszego hotelu była dość duża laguna, w której poziom wody był niski – w sam raz nadawała się do zabaw dla naszego Prosiaczka.

Spacer po plaży okazał się dość męczący, bo – jak się okazało – ośrodek Time for Lime znajdował się akurat na drugim końcu zatoczki, jakieś 30 minut pieszo od naszego ośrodka. Ponieważ Małgosia miała chodzić na wieczorne zajęcia, które kończyły się po 22, najlepszą metodą powrotu do naszego ośrodka było skorzystanie z tuk-tuka. Tuk-tuk to miejscowy środek transportu, który w różnych regionach Tajlandii może wyglądać nieco inaczej. Na Koh Lanta był to po prostu motocykl ze sporą przyczepką, w Bangkoku zaś widzieliśmy określane tym mianem niewielkie specjalne pojazdy motorowe. W Bangkoku, idąc za radą przewodników turystycznych, nie korzystaliśmy z tego środka transportu – przejazdy taksówką z taksometrem są po prostu tańsze i wygodniejsze.

W ośrodku Time for Lime zapłaciliśmy za kurs. Trzydniowe uczestnictwo dla Małgosi kosztowało 3600 bahtów. Prosiaczek został poczęstowany soczkiem, więc usiedliśmy na chwilę w chłodnym wnętrzu. Potem wróciliśmy do naszego ośrodka – dla odmiany drogą od strony lądu. Było naprawdę gorąco, więc droga powrotna była także męcząca. Pod koniec zaczęło też trochę kropić.

Okazało się, że od strony głównej szosy do naszego ośrodka najłatwiej dostać się, idąc wąską asfaltową drogą, która mija hotel Royal Lanta Resort. Po dojściu do plaży wystarczy skręcić w prawo i przejść kilkadziesiąt metrów, by dojść do naszego ośrodka. Dojazd od głównej szosy bezpośrednio do naszego ośrodka jest trudny. Trzeba dojechać główną szosą niemal do miasteczka i dopiero tam odchodzi boczna droga, która prowadzi do D.R. Lanta Resort.

Przy okazji odkryliśmy, że obok Royal Lanta Resort znajduje się postój tuk-tuków.

W restauracji naszego hotelu zjedliśmy obiad i poszliśmy na plażę. Morze było przyjemnie ciepłe, a turystów raczej niewielu. Mimo wszystko plaże w Malezji, jeśli mielibyśmy z czymś porównywać plaże Koh Lanta, były ładniejsze – ludzi jeszcze mniej, piasek ładniejszy, a życie biologiczne bujniejsze. Tu również można było wygrzebać w piasku muszelki zamieszkałe przez kraby, ale tutaj wymagało to nieco wysiłku, a tam żyła cała plaża. A w Malezji byliśmy przecież na Langkawi, która jest uważana przez niektórych znawców tego kraju za wyspę mającą charakter turystycznego kurortu.

Trochę więc czuliśmy się zawiedzeni, ale tylko odrobinę. W końcu plaża była naprawdę ładna, a morze cieplutkie.

Potem Małgosia poszła na swój kurs gotowania, a ja pływałem z Prosiaczkiem w basenie. Wieczorem poszliśmy spać.

Obudziła mnie Małgosia, która zgodnie z planem wróciła dobrze po 22. Zajęcia z gotowania bardzo jej się podobały. Mimo że nie była całkiem do nich nieprzygotowana, bo kuchnią tajską bardzo interesowała się już w Polsce, wyniosła sporo nowej i ciekawej wiedzy.

Zajęcia generalnie polegają na robieniu dań kuchni tajskiej pod kierunkiem nauczycielki w kilkuosobowej grupie urlopowiczów z całego świata. Nauczycielką była jednego dnia miejscowa Tajka, a innego – mieszkająca od lat w Tajlandii Norweżka. Po zrobieni dania można je było spożyć. W efekcie Małgosia była wieczorami przejedzona, a ja trochę niedożywiony.

Kurs kuchni tajskiej na Koh Lanta
Kurs kuchni tajskiej na Koh Lanta

Grupy kursantów były wielonarodowe, składały się głównie z wczasowiczów zainteresowanych miejscową kuchnią, którzy przypadkowo natrafili na ofertę kursów gotowania. W naszym przypadku natomiast udział w kursie został zaplanowany na długo przed naszym przyjazdem do Tajlandii – i z niego wynikał również wybór hotelu. Co prawda, w ośrodku Time for Lime są również bungalowy do wynajęcia, ale ich standard jest niższy niż ten, który mieliśmy w naszym hotelu. Nie ma na przykład gorącej wody. Chcieliśmy kilka dni pomieszkać w luksusie przed zmianą miejsca pobytu na znacznie bardziej prymitywne.

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 Następna strona