Następnego dnia po porannej toalecie poszliśmy zjeść śniadanie w małej kawiarni obok recepcji. Śniadanie było niezbyt obfite i składało się z jajek oraz kilku grzanek z marmoladą. Nasz chłopak jest miłośnikiem jajek, więc jemu to śniadanie odpowiadało, a my również nie czuliśmy się specjalnie głodni. Kawiarnia była staromodna jak i cały hotel.
Ponieważ samolot do Bangkoku mieliśmy dopiero o 16:20, mieliśmy jeszcze całkiem sporo czasu. Już wcześniej planowaliśmy wizytę w Petronas Tower. Byliśmy tam podczas naszej poprzedniej wizyty w Malezji, ale z powodu awarii aparatu fotograficznego nie mieliśmy żadnej pamiątkowej fotografii. Ponadto Małgosi podczas lotu samolotem rozlał się w kosmetyczce zmywacz do paznokci, wobec czego musieliśmy kupić kilka artykułów higienicznych, które wskutek tej katastrofy nadawały się już tylko do wyrzucenia. W budynku Petronas Tower na niższych piętrach mieści się – co również pamiętaliśmy z poprzedniej wizyty – raczej dość ekskluzywny dom towarowy, ale mieliśmy nadzieję znaleźć tam drogerię.
Spakowaliśmy nasze bagaże i zostawiliśmy je w hotelu na recepcji, a sami wyruszyliśmy na miasto tylko z małym plecakiem z piciem i artykułami higienicznymi dla dziecka oraz z dużym workiem, do którego zapakowaliśmy nasze zimowe rzeczy. Mieliśmy zamiar zostawić niepotrzebne nam podczas podróży kurtki i ciężkie zimowe buty w przechowalni bagażu na dworcu autobusowym Puduraya. Tak samo zrobiliśmy podczas poprzedniego wyjazdu do Malezji, więc mieliśmy do tej metody zaufanie.
Najpierw pojechaliśmy kolejką LRT ze stacji mieszczącej się tuż obok naszego hotelu do stacji Masjid Jamek (obok Meczetu Państwowego), a stamtąd kolejką nadziemną pojechaliśmy na przystanek obok dworca Puduraya. Tam zostawiliśmy bagaże, a następnie wróciliśmy na stację Masjid Jamek, by z powrotem przesiąść się na kolejkę LRT. Stolica Malezji – jak wiele światowych metropolii – cierpi na problemy związane z ogromnymi korkami ulicznymi i zanieczyszczeniem powietrza powodowanym przez spaliny. Problem ten został jednak w znacznym stopniu złagodzony poprzez wprowadzenie do eksploatacji sieci szybkich i niezawodnych kolei miejskich, częściowo naziemnych, częściowo zaś podziemnych. Kolejka LRT jest o tyle ciekawa, że jej trasa przebiega częściowo pod ziemią i wtedy jedzie się jak w metrze, ale na pewnych odcinkach, np. w pobliżu dworca kolejowego, wychodzi na powierzchnię.
Pod budynkami Petronas Tower mieści się jedna ze stacji kolejki LRT, która w tym miejscu przekształca się w metro. Łatwo można zatem do Petronas Tower dojechać.
Zrealizowaliśmy nasze plany, to znaczy zrobiliśmy sobie zdjęcia pod wieżami Petronas Tower. Nie wjeżdżaliśmy na górę, bo już tam byliśmy. Zresztą można wjechać tylko do mostka łączącego obie wieże, mniej więcej na 1/3 wysokości, a widok stamtąd wcale nie jest nadzwyczajny. Dla podziwiania widoków Kuala Lumpur znacznie lepiej wejść na pobliską Manorę, czyli wieżę pełniącą funkcję podpory dla anten nadawczych. Z platformy widokowej, która się tam znajduje, widok jest naprawdę imponujący.
Udało nam się też znaleźć drogerię, co wymagało jednak skorzystania z pomocy punktu informacyjnego, gdyż dom towarowy w budynku Petronas Tower jest duży i przeważają w nim ekskluzywne butiki.
Nim wróciliśmy do hotelu, było już po pierwszej. Wzięliśmy plecaki i poszliśmy na peron kolejki podmiejskiej KOMUTER, którą chcieliśmy dojechać na nową stację kolejową Kuala Lumpur Sentral. Stamtąd mieliśmy zamiar dostać się jakoś na lotnisko.
Był z tym związany pewien problem – otóż od pewnego czasu samoloty tanich linii Air Asia, którymi mieliśmy lecieć, korzystają z tego samego lotniska, na które przylecieliśmy i z którego odlatuje większość samolotów, ale z osobnego terminala (nosi on nazwę LCC). Mieliśmy nadzieję, że w związku z tym dojedziemy tam szybką kolejką KLIA Express, która łączy główny terminal ze stacją KL Sentral. Niestety, panie w kasie rozwiały nasze nadzieje. Powiedziały, że oba terminale są od siebie bardzo oddalone i bardziej będzie nam się opłacało dojechać do terminala Air Asia, korzystając z połączenia autobusowego uruchomionego przez te linie. Autobus (9 RM) miał swój przystanek również na stacji KL Sentral, ale zważywszy, że w autobusie, który miał właśnie odjechać, nie było już miejsc, a na następny musieliśmy czekać 15 minut, sytuacja mocno się skomplikowała. Dojazd autobusem do terminalu miał trwać około godziny, co – biorąc pod uwagę fakt, że autobus odjeżdżał o 14:30 powodowało, że na lotnisku mieliśmy szansę znaleźć się o 15:30, czyli 50 minut przed odlotem. Na bilecie zaś wyraźnie wydrukowano informację, że do odprawy należy zgłosić się najpóźniej godzinę przed odlotem. Jedynym wątpliwym pocieszeniem w tej nieciekawej sytuacji był znaleziony przez Małgosię na chodniku banknot 10 ringittowy.
Ponieważ przyjechaliśmy na lotnisko późno, mogliśmy liczyć tylko na to, że azjatyckie tanie linie są nieco bardziej liberalne niż nasze europejskie. I mieliśmy rację: kiedy z wywieszonymi językami znaleźliśmy się przy stanowisku odprawy, nie była ona jeszcze zakończona, choć zdaje się, że byliśmy ostatnimi pasażerami. I tak jeszcze chwilkę czasu straciliśmy, ponieważ pracownik lotniska nie chciał przyjąć naszych bagaży, bo nie było na nich jakiejś naklejki. Okazało się, że punkt prześwietlania bagażu mieści się na środku hali, trzeba tam podejść, dać do prześwietlenia bagaże i dopiero po naklejeniu przez pracownika ochrony naklejki stwierdzającej sprawdzenie bagażu, można nadać swoje rzeczy w punkcie odprawy. Gdybym był terrorystą, takie zabezpieczenia co najwyżej mogłyby wzbudzić mój śmiech. Cóż za problem odkleić naklejkę z jednej torby i nakleić ją na inną.
Rzecz jasna, nie polecam nikomu spóźniania się na odprawę. Nie było to szczególnie mądre z naszej strony, że dopuściliśmy do takiej sytuacji, gdzie o tym, czy zostaniemy odprawieni, decydowała dobra wola pracowników lotniska.
Po otrzymaniu kart pokładowych przeszliśmy przez stanowiska ochrony do części przeznaczonej dla odlatujących pasażerów. Była dość siermiężna i przypominała poczekalnię podrzędnego dworca autobusowego. Pasażerowie kolejnych lotów byli wypuszczani przez bramki na płytę lotniska, skąd musieli pieszo dojść do swoich samolotów.
Kiedy w końcu wywołano nasz lot, do bramki ustawiła się długa kolejka. Nie popisaliśmy się refleksem i wylądowaliśmy raczej przy jej końcu. Przez głośniki podawano komunikaty, najczęściej w języku malajskim. Po jednym z nich jakaś młoda Chinka odwróciła się do nas i powiedziała, że właśnie powiedziano, że pasażerowie z małymi dziećmi będą przepuszczani przez bramkę w pierwszej kolejności. Rzecz jasna, skorzystaliśmy z tej możliwości.
Lot małym Boeingiem przebiegł całkiem spokojnie. Samolot był pustawy, więc z wyjątkiem startu i lądowania, Prosiaczek miał swoje własne siedzenie. Zniósł podróż bardzo dobrze – trochę przeglądaliśmy razem ulotki i gazetki dostarczone przez linię lotniczą, trochę poczytaliśmy. Ponieważ nieco zgłodnieliśmy, zamówiliśmy porcje nasi lemak, narodowe danie kuchni malajskiej, czyli zestaw składający się z ryżu i curry z wołowiny, podawany z jajkiem gotowanym na twardo, ogórkiem, prażonymi orzeszkami ziemnymi i małymi suszonymi rybkami). Cena była przystępna, inaczej niż w europejskich tanich liniach lotniczych.
Przez większość czasu obserwowaliśmy z góry leniwie przesuwające się w dole wybrzeże morskie Zatoki Tajlandzkiej. Gdy w końcu wlecieliśmy nad stały ląd, mieliśmy wrażenie, że jest on zbudowany z wysepek, pomiędzy którymi płynie woda. W międzyczasie wypełniliśmy tajskie druczki imigracyjne, które jeszcze na pokładzie dała nam stewardessa.
Po wylądowaniu, z płyty lotniska zabrał nas autobus w czerwonych barwach Air Asia. Dojazd do budynku terminala trwał dość długo. Widać było, że lotnisko jest jeszcze trochę w budowie, gdyż tu i ówdzie trwały jeszcze prace budowlane.
Nowe lotnisko w Bangkoku zostało oddane do użytku ledwie kilka miesięcy wcześniej – we wrześniu 2006. Budynek terminala jest rzeczywiście ogromny i sprawia ciągle wrażenie pustawego. Można się domyślać, że kiedyś wypełni się bezcłowymi sklepami, ale na razie wielkie hale i niezagospodarowane przestrzenie sprawiały nieco przytłaczające wrażenie.
Gdy stanęliśmy w kolejce do odprawy paszportowej, podeszła do nas umundurowana kobieta, która miło się do nas uśmiechnęła, dzięki czemu mogliśmy zobaczyć jej aparat ortodontyczny na zębach. Powiedziała, że dla osób z małymi dziećmi jest specjalne stanowisko odpraw paszportowych. Dzięki temu o mały włos uniknęlibyśmy stania w kolejce. O mały włos, ponieważ inny urzędnik po zlustrowaniu naszych paszportów, oznajmił nam, że by dostać wizę na lotnisku, trzeba podejść do jeszcze innego stanowiska. Aby tam dotrzeć, musieliśmy opuścić halę, w której byliśmy, i przejść chyba kilkaset metrów korytarzem.
Tam znaleźliśmy kontuar oznaczony napisem „Visa on arrival”. Umundurowani Tajowie wzięli od nas dokumenty i druczki, a także po jednym zdjęciu w formacie paszportowym od osoby. Chcieli też zobaczyć nasze karty pokładowe, ale te – jak na złość – gdzieś się zawieruszyły. Przeszukiwałem nasz podręczny plecaczek, a urzędnikom dałem nasze bilety. Nie byli zbytnio usatysfakcjonowani, ale w końcu zadowolili się biletami, bo karty pokładowe gdzieś się złośliwie zawieruszyły i znalazłem je dopiero po kilku dniach upchnięte w portfelu.
Przyjemność otrzymania czternastodniowej wizy na lotnisku kosztowała nas 90 dolarów (30 dolarów od osoby). Sprytny urzędnik, któremu dałem banknot o nominale 100 USD, „zapomniał” wydać mi 10 USD. Musiałem się o swoją resztę upomnieć. Czyżby byli tacy, którzy się nie upominali?
Gdy zjawiliśmy się po tych wszystkich formalnościach i po przejściu kontroli paszportowej przy taśmie, nasz bagaż jeździł sobie po niej jako ostatni. Właśnie jakiś pracownik lotniska przymierzał się, by zdjąć go z taśmy i położyć z boku.
Zabraliśmy bagaże, wymieniliśmy w kantorze wymiany walut trochę dolarów na miejscowe bahty i wyszliśmy z hali przylotów. Ktoś nas nawet nagabywał, jak to zwykle bywa, ale postąpiliśmy tak, jak w takim przypadku należy zawsze postępować dla dobra swoich nerwów i kieszeni, tj. zignorowaliśmy te zaczepki. Wyszliśmy na zewnątrz budynku terminala. Zapadał zmierzch.
Bez trudu znaleźliśmy przystanek autobusu wahadłowego, a na sam autobus czekaliśmy nie dłużej niż 10 czy 15 minut. Po kilkunastominutowej podróży dotarliśmy do tak zwanego centrum komunikacyjnego. Znajdują się na nim przystanki autobusów miejskich kursujących z lotniska do różnych miejsc w Bangkoku. Jest to zapewne najtańsza możliwość dotarcia w pobliże centrum miasta, jednak biorąc pod uwagę liczbę naszych bagaży i znany nam z relacji innych podróżników fakt, że autobusy są mimo wszystko dość drogie, a taksówki w Bangkoku są bardzo tanie, postanowiliśmy skorzystać z tego drugiego środka transportu.
Dlatego chwilowo zostawiłem Małgosię na ławce na peronie, a sam poszedłem szukać taksówki.
Okazało się to zadaniem bardzo prostym. Skierowałem się w stronę czegoś, co wydało mi się w ciemnościach, które w międzyczasie zapadły, wielkim parkingiem. Okazało się, że wielki parking, to kilkuhektarowy teren zastawiony taksówkami. Obok był mały budyneczek, w którym mieściła się restauracja. Przed nim stały parasole. Taksówkarze z daleka zaczęli do mnie wołać, czy nie potrzebuję taksówki. Jeden wstał i zaczął iść do mnie, trzymając w ręku walkie-talkie. Podejrzewając jednak podstęp (w wielu krajach taksówkarze to wredna nacja, skłonna do wyciągania pieniędzy od podróżnych, zwłaszcza tych nie znających jeszcze miejscowych realiów), odkrzyknąłem im, że na razie nie potrzebuję taksówki i wszedłem między samochody.
Niektóre były puste, w innych siedzieli taksówkarze. Któryś powiedział mi, że jeśli potrzebna mi taksówka, powinienem pójść do człowieka z walkie-talkie. Wyglądało na to, że żadnego podstępu nie ma. Dlatego wróciłem po Małgosię i razem z naszym chłopakiem i bagażami wróciliśmy do człowieka z walkie-talkie. Na wszelki wypadek dałem mu kartkę z nazwą hotelu, który miałem zarezerwowany. Kartka była na stronie internetowej hotelu.
Nazwa hotelu była napisana literami łacińskimi i tajskimi, ale adres był zapisany tylko przy wykorzystaniu alfabetu łacińskiego. Używanie alfabetu łacińskiego do zapisu języka tajskiego jest bardzo popularne w Tajlandii i w przewodniku nie sposób odnaleźć na przykład nazw miejscowości zapisanych pismem tajskim. To samo dotyczy ulic, nazw zabytków i innych obiektów przydatnych turyście. Jest to – moim zdaniem – zwyczaj co najmniej dziwny.
Język tajski, podobnie jak język chiński, jest bowiem tak zwanym językiem tonalnym. Oznacza to, że w przeciwieństwie do bliskich nam geograficznie języków europejskich, języków Bliskiego Wschodu, Azji Środkowej czy na przykład języka malajskiego, znaczenie słowa jest związane nie tylko z samymi głoskami występującymi w tym słowie, ale również z „tonami”. Tonów może być wiele, mogą być tony opadające lub wznoszące, niskie i wysokie, a – próbując sprawę wytłumaczyć na przykładzie – oznacza to, że ta sama sylaba „ma” może znaczyć coś zupełnie innego w zależności od tego, czy osoba wypowie ją niskim czy wysokim głosem, czy głoska „a” będzie wznosiła się do góry czy w dół, względnie wyprawiała jakieś inne harce. Z powodu tej właśnie odmienności trudno jest zapisać słowa tajskie czy chińskie alfabetem łacińskim, a nam nie jest łatwo powtórzyć jakieś słowo po Taju lub Chińczyku. Dla nas różnice między tonami są niedostrzegalne, dla nich te niedostrzegalne różnice w tonach niosą ważną informację o znaczeniu słowa.
W przewodnikach po Chinach mieliśmy nazwy geograficzne i miejscowe wydrukowane w wersji nie tylko zeuropeizowanej, a więc niezrozumiałej dla tubylców, ale także w postaci „krzaczków”, dzięki czemu można było komuś zawsze pokazać w książce znaczki określające miejsce, do którego chcieliśmy trafić. Tu tej możliwości nie było.
Dlatego też człowiek z walkie-talki oraz taksówkarze mieli spore problemy, by określić, gdzie właściwie chcemy dojechać. Co prawda, zachodni turyści nauczyli ich już pewnie, co może oznaczać zapis znakami łacińskimi jakiejś nazwy, ale rozszyfrowanie kartki zajęło im wiele czasu, co – biorąc pod uwagę, że zgodnie z mapą nasz hotel miał mieścić się przy jednej z większych ulic centrum Bangkoku – było wielce symptomatyczne.
Odbyło się to mniej więcej tak, że najpierw podjechała jedna taksówka, gdy wszakże wsiedliśmy i taksówkarz wyszedł do człowieka z walkie-talkie, odbyła się między nimi ożywiona dyskusja. Przyłączyli się do niej kolejni taksówkarze, którzy powstali z krzeseł znajdujących się na werandzie pobliskiej restauracji. W końcu kazali nam wyładować bagaże i podjechała kolejna taksówka. Znowu odbyła się dyskusja, po czym wsiedliśmy do taksówki i w końcu odjechaliśmy.
Większa część drogi do Bangkoku biegła po autostradzie. Jeszcze na początku podróży taksówkarz dał nam jakiś kwitek. Okazało się, że była to informacja o konieczności doliczenia do ceny kursu 50 bahtów za obsługę na lotnisku. Ponadto musiałem płacić co pewien czas po 50 bahtów za przejazd przez kolejne bramki na autostradzie. W sumie minęliśmy 3 takie bramki. W konsekwencji droga do hotelu z tymi wszystkimi opłatami kosztowała nas około 380 bahtów, czyli grosze, biorąc pod uwagę, że przejechaliśmy kilkadziesiąt kilometrów.
Nasz hotel (Hotel du Moc) okazał się bardzo przyjemnym miejscem. Obsługa była sympatyczna, pokoje ładne i czyste, a przed hotelem był nawet nieduży basen. Było już co prawda ciemno, ale postanowili pospacerować sobie po okolicy. Nie bez kozery Bangkok jest znany ze swoich nocnych targów.
Niedaleko od nas miała się znajdować się słynna ulica Khao San Road, znana jako mekka backpackerów, czyli osób zwiedzających świat z plecakiem. Obok jest mnóstwo niedrogich hoteli i pensjonatów. Celowo wybraliśmy hotel znajdujący w pewnej odległości od tego miejsca, by uniknąć zgiełku nocnego targu odbywającego się codziennie na tej ulicy. Nie dzieliła nas jednak od Khan San Road odległość zbyt duża. W sam raz na wieczorny spacer. W pokoju hotelowym znaleźliśmy informację, że hotel zapewnia turystom bezpłatny dojazd na ulicę Khao San przy wykorzystaniu trójkołowego mechanicznego pojazdu zwanego w Tajlandii tuk-tukiem, ale wybraliśmy spacer.
Po drodze mieliśmy zaś przechodzić przez inny targ: spożywczo-warzywny.
Jadąc wcześniej taksówką, a także spacerując teraz ulicami zauważyliśmy, że wkoło jest mnóstwo portretów króla – ubranego w galowe szaty na ogół posiadające krój munduru wojskowego chudego mężczyzny w średnim wieku o wyglądzie intelektualisty, co podkreślały jeszcze wielkie okulary z grubymi oprawkami. Niektóre wisiały wewnątrz czegoś, co sprawiało wrażenie kapliczek obwieszonych ze wszystkich stron flagami państwowymi. Bez kłopotów zauważyliśmy również punkty, w których można było nabyć te patriotyczne artykuły z portretami monarchy i flagami na czele.
Biorąc pod uwagę doniesienia prasowe, zgodnie z którymi zachodni turyści otrzymują niekiedy kary więzienia za znieważenie monarchy (a za znieważenie może zostać uznane nawet zniszczenie miejscowego banknotu, ponieważ właściwie na każdym z nich znajduje się portret króla), należy sądzić, że Tajowie naprawdę kochają swojego króla. Nie wiemy, co prawda, czy ta wielość portretów to zjawisko normalne, czy też wynik wojskowego puczu, który miał miejsce kilka tygodni przed naszym przyjazdem.
Zgodnie z informacjami historycznymi pucze wojskowe w Tajlandii są całkiem częste, a armia rządzi przeważnie krajem racjonalniej niż cywilny rząd. Dlatego też miejscowa ludność specjalnie nie przejmuje się tego rodzaju zmianą władzy zwłaszcza, że zazwyczaj wszystko odbywa się bezkrwawo. Przy okazji każdego puczu, wojskowi odwołują się do króla jako głowy narodu, a sam król – rzecz jasna – nie protestuje. Warto też wiedzieć, że Tajlandia dopiero od kilkudziesięciu lat nie jest monarchią absolutną. Przestała nią być w wyniku rozruchów na początku lat 30-tych ubiegłego wieku.
Zaraz przy wejściu na targ warzywny doszliśmy do wniosku, że nazwa jest nieadekwatna. Po pierwsze targ polegał po prostu na tym, że wzdłuż ulicy ustawiono stragany i garkuchnie. Poza tym stoisk z warzywami było raczej niewiele. Przeważała gastronomia, pomiędzy zaś ladami z jedzeniem znajdowały się sklepy z najróżniejszymi artykułami. Zaraz przy wejściu było stoisko z artykułami, które zidentyfikowaliśmy jako tutejsze łakocie.
![]() | |
|
Tajowie nie znają słodyczy w naszym rozumieniu. Czekolada to produkt dla nich dość egzotyczny. Jak zresztą dla większości mieszkańców tej szerokości geograficznej. Temperatury są tu tak wysokie, że czekolada rozpływa się. Wypieki, mimo że się je niekiedy spotyka, także nie należą do produktów tutejszej kuchni, lecz są importem z innych odległych kultur. Dlatego też typowe stoisko ze słodyczami wygląda jak zestaw papek różnego typu, płynów sprzedawanych często w woreczkach foliowych oraz różnego koloru niewielkich kuleczek i prostopadłościanów, które jak mniemam są zrobione w większości z tapioki. Sporządzenie z tego wszystkiego deseru do spożycia na miejscu lub pakowanego na wynos w styropianowe pudełko polega zazwyczaj na wymieszaniu różnych ingrediencji, na przykład wsypaniu kandyzowanych owoców do słodkiego mleka sojowego.
Na razie mieliśmy jednak ochotę na zwykłą, niezbyt obfitą kolację. Ponieważ nie byliśmy bardzo głodni, zdecydowaliśmy się zaspokoić swój głód zupą, a po drugiej stronie zaraz przy wejściu na targową ulicę zachęcało nas stoisko z zupami sprzedawanymi za jedyne 20 czy 25 bahtów za dużą miskę. Przycupnęliśmy na taboretach, dostaliśmy miski pełne parującej zupy i łyżki. Po spożyciu zupy ruszyliśmy w dalszą drogę.
Same stoiska z jedzeniem w Bangkoku przypominają te, które widzieliśmy już wcześniej w Malezji. Na zewnątrz lokalu są wystawione różne dania, a kupuje się je pokazując palcem. W ten sposób sprzedaje się wszystko – różne tradycyjne curry i inne potrawy, których substytuty można nabyć w niektórych tajskich restauracjach w Europie, ale także specjały w rodzaju grillowanych larw robaków żyjących w trzcinie cukrowej, szarańczaków, pluskiew wodnych, czy też sałatki z mrówek. Specjały te pakuje się do woreczka foliowego są spryskiwane sosem i w tej postaci stają się przekąską, którą można delektować się podczas spaceru. Nie zdecydowaliśmy się jednak na spróbowanie tych przysmaków, choć może następnym razem uda nam się przekonać siebie, że w jedzeniu tej wysokobiałkowej strawy nie ma przecież nic złego.
![]() | |
|
Między lokalami serwującymi miejscową gastronomię były również nieco bardziej turystyczne miejsca, w których biali turyści popijali sobie przy stolikach piwo. Od czasu do czasu widzieliśmy również inne sklepy, zwłaszcza odzieżowe. Zajrzeliśmy tylko do apteki, by sprawdzić, czy nie ma w niej przypadkiem jedzenia dla dzieci. Ale nie było – w Tajlandii, tak samo jak w Chinach, tego rodzaju artykuły nie są sprzedawane w aptekach. By je zdobyć trzeba pójść do sklepu i to raczej większego.
W końcu targ uliczny zaczął się kończyć, więc kierując się mapką w przewodniku weszliśmy w jakąś boczną uliczkę. Kierując się strzałkami i przechodząc przez kawiarenkę internetową, doszliśmy do miejsca, w którym swój początek ma słynna ulica Khao San. Mimo dość późnej pory po ulicy i w jej okolicach kłębiły się dzikie tłumy ludzi, z których większość stanowili biali turyści. By wejść na tę wyłączoną z ruchu kołowego ulicę, trzeba przejść przez bramki strzeżone przez miejscową policję. Akurat, gdy doszliśmy do bramek, policjanci mieli apel i stali na baczność, obfotografowywani przez tłumy turystów. Trzeba przyznać zresztą, że widok ustawionych w równym dwuszeregu mężczyzn i kobiet w różnym wieku ubranych w egzotyczne dla nas mundury mógł ładnie zaprezentować się na zdjęciu. Zanim jednak sami wyciągnęliśmy aparat i go uruchomiliśmy, apel się skończył i uczestniczący w nim funkcjonariusze udali się do swoich zajęć.
Sama ulica Khao San mocno nas zaś rozczarowała. Spodziewaliśmy się tutaj trochę bardziej egzotycznej atmosfery, a ulica była w rzeczywistości opanowanym przez białych ludzi targowiskiem, na którym głównym artykułem były tandetne podkoszulki. Pomiędzy sklepikami zaś zapraszały do konsumpcji lokale gastronomiczne z ustawionymi jeden obok drugiego stolikami, przy których stłoczeni młodzi ludzie pili piwo i palili papierosy. Całość rozbrzmiewała kakofonią dźwięków głośnej muzyki z przewagą różnych odmian techno. Dodatkową atrakcję stanowiły skąpo ubrane dziewczęta, które rozdawały rozbawionym turystom ulotki zapraszające do skorzystania w pewnych przybytkach z uciech natury cielesnej. Przechadzkę po ulicy Khao San zakończyliśmy z ulgą i udaliśmy się do naszego nieodległego hotelu. W ten sposób doszliśmy do placu, od którego rozpoczęliśmy naszą przechadzkę po nocnych targach. Na stoisku z łakociami na samym brzegu bazaru kupiliśmy custard (jest to popularny w tych rejonach świata i smakujący znakomicie deser produkowany na bazie mleka kokosowego, cukru i jajek) oraz trochę słodkiego ryżu gotowanego na mleku kokosowym do spożycia w hotelu.
Deser okazał się wyśmienity. Po jego spożyciu udaliśmy się na zasłużony odpoczynek.
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 Następna strona