Dubaj-Kuala Lumpur - 8.01.2007

Po kilku godzinach lotu wylądowaliśmy na lotnisku w Dubaju. Była mniej więcej piąta rano miejscowego czasu, a do kolejnego lotu mieliśmy ponad trzy godziny. Po przejściu przed kontrolę bezpieczeństwa poszliśmy pospacerować sobie po lotnisku. Korzystając z faktu, że przy bramkach można z łatwością zaopatrzyć się w czerwone wózki-parasolki z gustownym logo Emirates, ułożyliśmy wygodnie naszą pociechę na tym pojeździe i ruszyliśmy na zwiedzanie. Godzina była wczesna i terminal był na razie pustawy.

Ponieważ na lotnisku było dość dużo budek z pocztówkami, a nawet mały punkt pocztowy, przyszło nam do głowy, by dla żartu wysłać znajomym kartki z pozdrowieniami z Dubaju. Zważywszy, że spodziewali się nas raczej w innej części świata, byliby zapewne zaskoczeni.

Pomysł, niestety, nie wypalił. Co prawda, udało mi się pobrać 100 dirhamów z bankomatu (czyli równowartość jakichś kilkudziesięciu naszych złotych), ale pocztówki kosztowały grosze i nikt nie chciał wydać mi reszty. Tak więc zostałem z tymi dirhamami do wydania w czasie następnego pobytu w Zjednoczonych Emiratach Arabskich.

Lotnisko samo w sobie jest dość spore i całkiem zabawne z ogromnym wysokim holem, w którym stoją takoż wysokie plastikowe palmy. Trochę w tym tandety, a trochę art noveau. Jednak najciekawszy jest nie terminal, lecz przechadzający się po nim ludzie. Zapewne ze względu na bliskość Mekki i atrakcyjne połączenia oferowane przez Emirates z krajami muzułmańskimi, na lotnisku w Dubaju można spotkać ludzi z całego świata islamu. Widuje się różne kolory skóry, powłóczyste galabije i wszelkiego rodzaju odzienia. Zwłaszcza okrycia głów kobiecych bywają zróżnicowane, obejmując chusty, chusteczki, aż do stadium kefu, spod którego ledwie można dostrzec oczy.

Większość artykułów w sklepach wolnocłowych była dość tania, ale nie mieliśmy zamiaru niczego kupować. W końcu chodzenie po sklepach znudziło się nam, więc usiedliśmy sobie na krzesełkach, czekając na nasz lot.

Informacja lotniskowa na lotnisku w Dubaju jest, niestety, słaba. Większą cześć tablic elektronicznych zajmują informacje o lotach, które odleciały lub właśnie odlatują. Informacje o tych, które mają dopiero odlecieć, pojawiają się dopiero wówczas, gdy tak naprawdę bramka jest zamykana. Wycieczka do punktu informacyjnego jest nieodzowna. My taką wycieczkę zrobiliśmy 40 minut przed planowanym odlotem, po czym okazało się, że musieliśmy przejść przez cały terminal, co trwa co najmniej 15-minut, nawet poruszając się całkiem szybko po ruchomych chodnikach. Pośpiech – jak się za chwilę okazało – nie był jednak potrzebny. Najwyraźniej bramkę otwarto w ostatniej chwili, gdyż pomimo, że formalnie do odlotu pozostało mniej niż 30 minut, przed bramką kłębił się spory tłum ludzi, głównie Azjatów.

Przeszliśmy przez wszystkie kontrole i po chwili zeszliśmy po pochylniach na poziom płyty lotniska, skąd autobus zabrał nas do właściwego samolotu. W międzyczasie Prosiaczek obudził się. W samolocie nie mogliśmy zatem rozkoszować się świętym spokojem, mimo że byliśmy trochę zmęczeni i chciało nam się spać. Miejsca mieliśmy jednak dobre, pomimo że samolot był generalnie zapełniony. Siedzieliśmy w pierwszym rzędzie, więc mogliśmy od czasu do czasu puszczać Prosiaczka do przestrzeni przed fotelami, a pozostały czas wypełniło nam czytanie książeczek i oglądanie na ekranie LCD kreskówek dla dzieci na jednym z dostępnych kanałów. Chłopak był w dobrym humorze i wcale nie marudził.

Po kolejnych 4,5 godzinach wylądowaliśmy na lotnisku w Kuala Lumpur. Znaliśmy je już z naszego wcześniejszego wypadu do Malezji, gdy Prosiaczka jeszcze nie było na świecie. Powitaliśmy je zatem jak starego znajomego. Po przejściu krótkiej i dość szybkiej odprawy paszportowej, dostaliśmy stempelki do paszportów i poszliśmy odebrać bagaże. Po drodze wypłaciłem trochę ringittów z bankomatu. Przy taśmie spotkaliśmy naszego znajomego Polaka-podróżnika, z którym poznaliśmy się na lotnisku we Frankfurcie. Nim w końcu odebraliśmy wszystkie nasze bagaże, była już 21:30 miejscowego czasu. Było zatem zbyt późno, by pojechać do miasta autobusem. Podczas naszego poprzedniego pobytu skorzystaliśmy z tej możliwości, a także z wariantu z przesiadką na pociąg podmiejski KOMUTER na stacji Nilai. Obie te możliwości są dość tanie, zwłaszcza ta druga. Problem jednak w tym, że komunikacja miejska w Kuala Lumpur i pociągi podmiejskie przestają jeździć stosunkowo wcześnie, podobnie jak autobusy lotniskowe. Co prawda mogliśmy pójść jeszcze na ulokowany obok lotniska dworzec autobusowy, ale nawet jeśli jeszcze jakiś autobus odjeżdżał, ryzykowaliśmy, że utkniemy gdzieś na podmiejskiej stacyjce i będziemy musieli skorzystać z kosztownej taksówki.

W konsekwencji zdecydowaliśmy na szybki pociąg KLIA Express, najdroższą możliwość – 35 ringittów za osobę (na szczęście za Prosiaczka nie musieliśmy płacić). Po drodze na peron stacji kolejowej ulokowany na najniższym poziomie lotniska męczyli nas jacyś taksówkarze, ale podróż do Kuala Lumpur za 150 ringittów nawet w trzy osoby nie miała sensu – drożej i dłużej.

Zjechaliśmy windą na peron, z którego odjeżdżają pociągi z lotniska międzynarodowego do stacji Kuala Lumpur Sentral. W okienku zapłaciłem kartą kredytową za bilety, a usłużny pracownik lotniska wniósł nasze bagaże do wagonu.

Pociąg po chwili ruszył. Andrzejek odrobinę marudził i chciał jeść, więc musieliśmy go nakarmić. Trochę pogawędziliśmy ze znajomym i 35 minut minęło szybciutko. Pożegnaliśmy się z kolegą-podróżnikiem, który przesiadał się na metro, a sami wyszliśmy przed dworzec. Ciepły i parny wieczór zaskoczył nas nieco. Kropił ciepły deszczyk.

Przez chwilę zastanawialiśmy się, czy nie pójść pieszo do starego dworca kolejowego Kuala Lumpur, wybudowanego w czasach kolonialnych przez Anglików, a obecnie pełniącego głównie funkcję hotelu, ale doszliśmy do wniosku, że nasza znajomość miasta jest jednak dość ograniczona, a po ciemku możemy łatwo zabłądzić. Dlatego też wróciliśmy do budynku dworca i udaliśmy się do automatów służących do sprzedawania biletów na pociągi KOMUTER. Nacisnęliśmy odpowiedni przycisk, by dowiedzieć się, ile mamy zapłacić. Nasze bilety miały kosztować dwa ringitty. Nie miałem takich drobniaków. Niestety, nie miał ich jednak także młody pracownik kolei, którego zadaniem była obsługa automatów. Wyjątkowo jednak życzliwie postawił nam te bilety z własnych pieniędzy. Bardzo miły gest, jakże typowy dla gościnnych mieszkańców Malezji.

Po dojechaniu na stację Kuala Lumpur, nie znając drogi, wyszliśmy bez sensu z dworca, po to, by do niego ponownie wrócić z całkiem innej strony. Po przejściu pod peronami spotkaliśmy dwóch Chińczyków, trochę zaskoczonych naszych widokiem. Dworzec o tej porze był miejscem rzeczywiście odludnym. Dwoje Europejczyków z małym dzieckiem o takiej porze (a było już po 23 miejscowego czasu) musiało być dla nich niecodziennym widokiem.

Jeden z nich zapytał, czego szukamy. Gdy odpowiedzieliśmy, że hotelu, życzliwie zaprowadził nas do recepcji, a nawet usiłował skłonić młodego recepcjonistę, by obniżył nam cenę za pokój (103 ringitty), co jednak nie powiodło się. Serdecznie podziękowaliśmy mu za pomoc i poszliśmy do pokoju. Podróż dała się nam już bardzo we znaki. Nasz chłopak był żywy i wesoły, ale jemu warunki spania samolotowego znacznie bardziej odpowiadały niż nam.

Wdrapaliśmy się na drugie piętro, co było trochę bez sensu, bo lepiej zrobilibyśmy, korzystając z windy. Prawdę mówiąc, nie zauważyliśmy jej jednak, co również można zapewne przypisać naszemu zmęczeniu.

Pokój był w stylu staromodnym, a łazienka nie była remontowana od dłuższego czasu, ale zważywszy na cenę i bardzo dogodną lokalizację, nie mieliśmy powodów do narzekań. Pokój był czysty i całkiem spory, miał też klimatyzację. Szybko umyliśmy się i poszliśmy spać. Chłopak trochę protestował, bo chętnie by jeszcze poszalał, ale po wyłączeniu światła nie miał innego wyjścia i musiał dostosować się do nas.

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 Następna strona