Dubaj-Frankfurt Hahn - 23.01.2007

Na lotnisku w Dubaju trochę się poszwędaliśmy, głównie jednak siedzieliśmy sobie i czekali na odlot. Prosiaczek spał smacznie na wózku-parasolce z logo Emirates, który podobnie jak podczas podróży do Kuala Lumpur, wzięliśmy ze stojaka przy wyjściu z samolotu. Przyjemnie było obserwować ludzi w terminalu. Tym razem nasze szczególne zainteresowanie wzbudziła grupa kenijskich sportowców, która rozsiadła się obok nas. Jedna z dziewczyn zaczęła śpiewać pięknym melodyjnym głosem jakąś piosenkę. Znowu mogliśmy też obserwować ludzi ze wszystkich stron świata.

Co prawda zaraz po przylocie na lotnisko zapytałem się człowieka w informacji o numer bramki, do której należy się zgłosić na lot do Frankfurtu, ale w międzyczasie coś się chyba zmieniło, bo przy bramce zaczęto odprawiać całkiem inny samolot. Musiałem iść jeszcze raz do informacji i tam dowiedziałem się, jaki jest numer właściwej bramki – oczywiście znowu musieliśmy w pośpiechu biec przez cały terminal.

Lot z Dubaju do Frankfurtu wspominamy najgorzej ze wszystkich lotów, jakie odbyliśmy liniami Emirates. Samolot spóźnił się z odlotem godzinę. Dość irytujące było to, że zamiast kazać ludziom czekać z wejściem na pokład, wszystkich zwieziono do samolotu i dopiero wtedy poinformowano o awarii czujnika paliwa, która miała być przyczyną opóźnienia. Ponieważ Prosiaczek obudził się podczas odprawy, musieliśmy się nim zajmować. Prosiaczek nieźle znosi podróż samolotem, ale trzeba go w samolocie zabawiać, żeby mu się nie nudziło. Znudzony mógłby być denerwujący dla innych pasażerów. Standard samolotu również był jakby gorszy. Zamiast swobodnego wyboru filmów były tylko kanały do wyboru. Jeśli ktoś nie włączył w odpowiedniej chwili danego kanału, musiał oglądać film od środka. Ponadto ekran przy fotelu Małgosi był zepsuty.

Po wylądowaniu we Frankfurcie ustawiliśmy się w kolejce do odprawy. Kolejka była długa, a okienka tylko dwa. Jedno z nich teoretycznie było przeznaczone dla obywateli UE. Jednak w kolejce stanęli również ludzie o wyglądzie wskazującym na to, że wcale nie są obywatelami UE. Ponieważ ich odprawa trwała znacznie dłużej niż obywateli UE, stojący w kolejce Niemcy strasznie utyskiwali. Jeden z nich zawołał do strażnika, żeby ich odsyłał do drugiej kolejki. Tak też się stało.

Słysząc polską mowę jeden z Niemców kazał nam również przejść do drugiej kolejki. Musiałem wytłumaczyć mu, że jesteśmy Polakami, a Polska jest członkiem UE.

Odebraliśmy bagaże z taśmy i ruszyliśmy do wyjścia.

Przed wyjściem z terminala ze względu na to, że na dworze było bardzo zimno, ubraliśmy się w nasze zimowe rzeczy. Potem ruszyłem na rozpoznanie. Wylądowaliśmy w całkiem innym miejscu niż terminal, z którego odlatywaliśmy. Przed budynkiem, z którego wyszedłem, stał autobus z napisem „Shuttle”. Wszedłem do środka i zapytałem po angielsku, czy autobus jedzie na dworzec autobusowy przed terminalem. Kierowca odpowiedział mi po rosyjsku: „da, toczna”. Czyżby wyczuł słowiański akcent w mojej wymowie i wziął mnie za Rosjanina? A może moja słowiańskość wynikała z pewnych cech ubrania? Bo przecież nie z twarzy – na Słowianina akurat raczej nie wyglądam.

Niestety musiałem pójść po Małgosię i zanim wróciliśmy, autobus odjechał. Musieliśmy czekać na następny. Jakiś Niemiec zapytał mnie o autobus wahadłowy – oczywiście po niemiecku. Moja znajomość języka Goethego jest – niestety – śladowa. Dlatego też wyjaśniłem mu, na ile mogłem, że również czekamy na ten autobus. Potem wdaliśmy się w pogawędkę i w ten sposób doczekaliśmy do przyjazdu kolejnego autobusu wahadłowego, a następnie przegadaliśmy całą drogę na dworzec autobusowy. Ja łamaną niemiecczyzną, wtrącając od czasu do czasu wyrażenia angielskie, Niemiec zaś równie absurdalną hybrydą językową. Przyjemność była obopólna.

Niestety okazało się, że spóźniliśmy się pięć minut na autobus, który odjeżdżał w kierunku lotniska Frankfurt-Hahn. Następny zaś miał odjechać za godzinę. Ponieważ było stanowczo zbyt zimno, by czekać na zewnątrz, poszliśmy do terminala odlotów. Tam kupiliśmy sobie wodę mineralną i bułeczki. Ich cena, jak to w Europie Zachodniej, była z naszego punktu widzenia dość absurdalna.

W ten sposób doczekaliśmy, aż przyjechał nasz autobus. Na lotnisko w Hahn jechaliśmy dwie godziny niemieckimi autostradami. W czasie podróży nasz Prosiaczek usnął, dlatego też był bardzo niezadowolony, gdy go obudziliśmy przy wyjściu z autobusu. Niestety nie mogliśmy go nieść, bo byliśmy obładowani bagażami. Musiał iść na swoich własnych nóżkach, ale nie podobało mu się to i przez całą drogę zanosił się płaczem. Na szczęście nasz hotel – Hotel Strassberger – mieścił się tylko kilkaset metrów od terminala, we wiosce położonej obok lotniska.

W recepcji dziewczyna dała nam klucze i zainkasowała należność – 39 euro za dwójkę. Obiecała również, że na klamce zostanie zawieszony pakiet śniadaniowy – nasz lot miał się odbyć około szóstej rano, więc musieliśmy wyjść z hotelu jeszcze przed piątą.

Nasza dwójka była bardzo ładna. Składała się z dwóch pokoi – saloniku oraz sypialni z podwójnym łóżkiem. W saloniku na półeczkach stały porcelanowe figurki, co byłoby dla nas kłopotliwe, gdybyśmy mieli zatrzymać się tu na dłużej. Trudno byłoby je uchronić przed łapkami naszego Prosiaczka. Na szczęście mieliśmy nocować w hotelu tylko jedną noc, a Prosiaczek był tak zaspany, że zaraz usnął. My również położyliśmy się spać, gdyż podróż dała się nam we znaki.

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 Następna strona