Kuala Lumpur-Dubaj - 22.01.2007

Do Kuala Lumpur dojechaliśmy wczesnym rankiem, około 7 – z godzinnym opóźnieniem. Wylot mieliśmy w nocy tego samego dnia. Spać musieliśmy i tak w samolocie, jednak postanowiliśmy wziąć pokój w hotelu, żeby odświeżyć się i odpocząć. Poszliśmy do tego samego hotelu na starym dworcu kolejowym, w którym nocowaliśmy zaraz po przyjeździe. Zjedliśmy tam śniadanie, ponieważ wyjeżdżając w nocy, nie mieliśmy szansy zjeść śniadania następnego dnia. Tym razem dostaliśmy trzy porcje śniadaniowe, ponieważ z powodu braku pokoi dwuosobowych, byliśmy zmuszeni wziąć trójkę (123 ringitty).

Po śniadaniu wybraliśmy się na wycieczkę do jaskini Batu. Jaskinia Batu, której nie zdążyliśmy zwiedzić podczas naszych wcześniejszych pobytów w Kuala Lumpur, znajduje się na obrzeżach miasta. Jest to jedno z najważniejszych miejsc kultu hinduistycznego w Malezji. Ludność pochodzenia hinduskiego stanowi około 10% mieszkańców Malezji i w całym kraju jest wiele świątyń hinduistycznych. Świątynie przy jaskini Batu wyróżnia to, że znaczna część kompleksu mieści się wewnątrz jaskini.

Bramin w świątyni obok jaskini Batu
Bramin w świątyni obok jaskini Batu

Zgodnie ze wskazówkami w przewodniku poszliśmy szukać autobusu. Dość szybko udało nam się znaleźć właściwe miejsce, niezbyt odległe od naszego hotelu – był to mały placyk przy targowisku. Numer autobusu się zgadzał (10), tyle że nazwa firmy była inna: Metrobus, a nie Intrakota – korzystaliśmy jednak z nieco starego wydania przewodnika Footprint, które kupiliśmy przed naszą wycieczką do Malezji w styczniu 2004. W międzyczasie firma Intrakota chyba przestała istnieć, bo nie widzieliśmy jej autobusów nigdzie w mieście.

Przedzierając się przez uliczne korki, jechaliśmy do jaskini Batu niemal godzinę. W autobusie było oprócz nas jeszcze kilku turystów. Jaskinia Batu to popularny cel wycieczek dla obcokrajowców odwiedzających Kuala Lumpur. Miasto to zostało założone stosunkowo niedawno i nie posiada żadnych wielkich atrakcji turystycznych w postaci zabytków historycznych. Tym bardziej wycieczka do jaskini Batu jest żelaznym punktem programu podczas pobytu w Kuala Lumpur.

Gdy dojechaliśmy do jakiegoś dużego ronda, kierowca powiedział, że jesteśmy na miejscu. Turyści wysiedli, a my razem z nimi. Autobus pojechał dalej. Nie mieliśmy żadnych problemów z odnalezieniem jaskini, gdyż wejście do niej znajdowało się po drugiej stronie ronda. Do świątyń wiodła bogato zdobiona brama, a nad kompleksem górował wielki posąg hinduistycznego boga.

Przed świątynią jest wielki parking zastawiony wycieczkowymi autokarami. Po lewej stronie są świątynie, przed którymi stoją ołtarze bóstw. Za świątyniami długie schody prowadzą ku jaskini i ku umieszczonych w niej świątyniom – wejście do świątyń znajduje się na dwóch trzecich wysokości wzgórza.

Najpierw zwiedziliśmy świątynie na dole. Przed wejściem do świątyń hinduistycznych należy zdjąć buty. Tak też zrobiliśmy i zbliżyliśmy się do pierwszego z ołtarzy.

Ołtarze w świątyniach hinduistycznych, które widzieliśmy, znajdują się wewnątrz czegoś w rodzaju kapliczki. Od pozostałej części świątyni obszar przed kapliczką jest oddzielony barierką. Przy barierce zgromadziło się już kilku wiernych. Po chwili z kapliczki wyszedł bramin z płonącą lampką. Przesuwał ją pod nosami ludzi, idąc wzdłuż barierki, a ci nawiewali sobie ręką na twarze gorące powietrze, jakby chcieli wdychać ogień.

Po tym obrzędzie kapłan podszedł do nas i zaprosił za barierkę. Tam poprosił nas o imię Prosiaczka i nasze imiona, następnie wszedł do wnętrza kapliczki i odprawił tam jakiś rytuał. Wyszedł, wynosząc nam owoc nashi oraz kilka kwiatków, a następnie postawił nam na czole kropkę białą kredą, wyjaśniając, że właśnie otrzymaliśmy błogosławieństwo od bogini Parvati, matki boga Ganesha. Oczywiście musieliśmy w zamian dać kapłanowi drobny datek.

Obok znajdowała się kolejna kapliczka z ołtarzem. Tam dostaliśmy błogosławieństwo od samego Ganesha (jest to bardzo lubiany przez wyznawców religii hinduistycznej bóg o ciele człowieka, ale z głową słonia). Obrzęd był podobny, a różnica była taka, że tym razem kreda była czerwona, a zamiast owocu nashi dostaliśmy banany, a oprócz nich – tak jak poprzednio – kwiaty. Na piętrze była kapliczka poświęcona bogu Sziwie, ale nie zbliżaliśmy się nawet przezornie do barierki, bo mieliśmy już dość błogosławieństw na jeden dzień.

Po opuszczeniu świątyni ruszyliśmy w górę schodów ku jaskini. Na schodach skakały sobie małpki. Przyzwyczajone do ludzi nie próbowały uciekać.

W jaskini było nieco chłodniej w porównaniu z zewnętrzem. Świątynie i ołtarze jednak nie były specjalnie imponujące. Te na dole wydawały się nam ładniejsze.

Zeszliśmy na dół i kupiliśmy sobie po orzechu kokosowym od człowieka, który stał przy parkingu obok całej sterty orzechów – pełnych i pustych. Sprzedawca sprawnie obciął końcówki orzecha maczetą i podał nam słomki.

Orzeźwiliśmy się i postanowiliśmy wrócić do miasta.

W oczekiwaniu na autobus ustawiliśmy się w miejscu, z którego wysiedliśmy. Obok nas zebrali się inni turyści. W większości ci sami, z którymi przyjechaliśmy. Nie musieliśmy czekać długo. Po mniej więcej 15 minutach zjawił się nasz autobus. Pojechaliśmy nim do centrum. Stamtąd podjechaliśmy kolejką miejską na dworzec Puduraya. Odebraliśmy nasze bagaże z przechowali, a przy okazji kupiliśmy trochę miejscowych łakoci do zjedzenia w hotelu.

Wróciliśmy do hotelu, by zostawić bagaże, chwilę ochłonęliśmy i poszliśmy na peron, skąd pociągiem KOMUTER pojechaliśmy na stację Bank Negara. Z poprzedniego pobytu w Kuala Lumpur pamiętaliśmy, że obok niej znajduje się nieźle zaopatrzony dom towarowy – SOTO. Do wieczora robiliśmy tam zakupy. Najpierw w dziale spożywczym kupiliśmy trochę artykułów, które mieliśmy zamiar zabrać do Polski. W ciągu ostatnich lat nasza wiedza kulinarna wzrosła, a Małgosia po odbyciu kursów na Koh Lanta wiedziała nawet, które gatunki mleka kokosowego są lepsze od innych.

Potem poszliśmy na dział przemysłowy. Torebki i buty były – jak można się było spodziewać – w bardzo atrakcyjnych cenach, więc znowu nie obeszło się bez drobnych zakupów.

Zjedliśmy coś w barze na dole domu towarowego. Od naszego poprzedniego pobytu trochę się tam zmieniło – niestety na gorsze. Rozrosły się stoiska z fast foodami oraz sushi, natomiast zniknęły gdzieś stoiska z miejscowym jedzeniem, które były tam trzy lata temu. Miejscowe specjały w bardzo ograniczonym wyborze były tylko w jednym miejscu. Tam też zjedliśmy obiad.

Potem wróciliśmy do hotelu. Odświeżyliśmy się i zakończyliśmy pakowanie bagaży. Hotel opuściliśmy tuż przed 23. Sprawdziliśmy, że mniej więcej o tej porze odchodzi KOMUTER na dworzec KL Sentral, z którego kursują szybkie pociągi na lotnisko. Nasz samolot odlatywał o 1:30 w nocy, więc znowu nie bardzo mogliśmy skorzystać z alternatywnych metod dojazdu na lotnisko. Autobusy jeżdżą na lotnisko od mniej więcej 8 rano do mniej więcej 22. Dlatego też dla przylatujących i odlatujących poza tymi godzinami pozostaje tylko skorzystanie z szybkiego, lecz relatywnie drogiego pociągu.

Na lotnisko dojechaliśmy zgodnie z planem. Bez kłopotu przeszliśmy przez odprawę. Dopiero po nadaniu bagaży przypomnieliśmy sobie, że w podręcznym plecaczku nadal mamy scyzoryk. Cóż, scyzoryk z głowy. Zgodnie z przewidywaniami został nam odebrany przy którejś z kontroli bezpieczeństwa.

Całą podróż do Dubaju Prosiaczek grzecznie przespał. Samolot był niemal pusty, więc mogliśmy wygodnie porozkładać się na siedzeniach. Podróż – jak to w liniach Emirates – upłynęła nam we względnie komfortowych warunkach.

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 Następna strona