Thaleban-Kuala Lumpur - 21.01.2007

Następnego dnia obudziliśmy się dość wcześnie i skończyliśmy pakować bagaże. Opuściliśmy nasz domek i poszliśmy zjeść śniadanie. Trafiliśmy akurat na coś w rodzaju apelu. Przez megafony puszczono hymn Tajlandii nadawany przez radio. Pracownicy parku stali na baczność przed masztem, na którym powiewała flaga Tajlandii. Na przedzie stał mężczyzna – był to zapewne dyrektor parku. Najpierw stał z nabożnym skupieniem przed masztem flagowym – wyglądało to tak, jakby się modlił. Potem odwrócił się do podwładnych i zaczął wygłaszać im jakąś mowę. Mężczyźni i kobiety w muzułmańskich chustach stali cały czas na baczność w równych szeregach.

Pracownicy Parku Narodowego Thaleban na apelu
Pracownicy Parku Narodowego Thaleban na apelu

W międzyczasie skończyliśmy jedzenie, oddaliśmy klucze do domku w recepcji parku i wyszliśmy na drogę. Chcieliśmy dostać się na skrzyżowanie drogi, która wiodła ku granicy z Malezją, przy której mieściły się biura parku narodowego, oraz głównej drogi łączącej miasta Satun i Hat Yai – kolejny cel naszej podróży. Skrzyżowanie miało znajdować się w Khuan Sataw. Zgodnie z informacjami w przewodniku mieliśmy tam bez kłopotów złapać jeden z autobusów jadących do Hat Yai. Po wyjściu z parku stanęliśmy po odpowiedniej stronie drogi, wypatrując songthaewu. Zamiast jednak songthaewu zjawił się taksówkarz motocyklowy.

W Tajlandii taksówki motocyklowe są dość popularne. Ubrani w barwne koszule z numerami motocykliści zbierają się w głównych miejscach miasta lub jeżdżą wzdłuż dróg, wypatrując klientów. Wcześniej ich nie widzieliśmy na drodze do granicy z Malezją, przy której mieści się park, ale dzisiaj był dzień targowy i jeździli wzdłuż drogi, szukając klientów. Może w innych okolicznościach skorzystalibyśmy z ich oferty, ale nie teraz. Jechaliśmy przecież ja, Małgosia, Prosiak w nosidle, a do tego mieliśmy sporo bagaży, w szczególności torbę podróżną i plecak. Taksówkarz przekonywał nas, że da się to wszystko upchnąć na dwóch motocyklach, ale jazda musiałaby być dość niewygodna, a może nawet trochę niebezpieczna.

Taksówkarz odjechał, ale po chwili wrócił z kolegą. Trochę się potargowaliśmy, ale taksówkarze chcieli za swoje usługi aż 200 bahtów i nie chcieli opuścić ceny. Było to trochę bez sensu, bo przecież za o wiele wygodniejszą podróż pickupem z Satun do siedziby parku zapłaciliśmy 250 bahtów. Powiedzieliśmy im zatem, że czekamy na songthaew. Taksówkarze odjechali w kierunku granicy, a po kilku minutach zobaczyliśmy nadjeżdżający z tej samej strony songthaew. Nie musieliśmy jednak sprawdzać, czy jego kierowca jest w zmowie z taksówkarzami, co przyszło mi do głowy, ponieważ w tej właśnie chwili z drogi wiodącej do parku narodowego wyjechał pickup. Byli to pracownicy parku. Zatrzymali się obok nas, pytając, dokąd jedziemy. Gdy wyjaśniliśmy im cel naszej podróży, powiedzieli, że chętnie nas podwiozą. W ten sposób bez dodatkowych wydatków dotarliśmy do skrzyżowania.

Tam przeszliśmy na właściwą stronę szosy i ustawiliśmy się przy sklepie spożywczym obok innych ludzi, którzy stali na poboczu i sprawiali wrażenie, że na coś czekają. Potwierdzili, że jest to właściwe miejsce, by złapać autobus.

Autobus nadjechał po 15 minutach. Przypominał autobus, którym dojechaliśmy z Trang do Satun – tu również rolę klimatyzacji pełniły podczepione pod sufitem wentylatory. Tym razem jednak nie mieliśmy szczęścia – kierowca był najwyraźniej zwolennikiem głośnej muzyki rockowej i przez całą podróż w telewizorze mogliśmy oglądać tajskie teledyski. Nie byłoby to znowu aż tak męczące, gdyby nie to, że muzyka była puszczona na pełny regulator.

Hat Yai okazało się dość dużym miastem. Chcieliśmy dowiedzieć się, gdzie wysiąść, by znaleźć się stosunkowo blisko dworca kolejowego, jednak tym razem nie mieliśmy szczęścia i nie udało nam się wyjaśnić podróżnym, o co nam chodzi. W końcu dojechaliśmy do wiaduktu kolejowego. Wysiedliśmy na pierwszym przystanku za wiaduktem obok dużego targowiska.

Okazało się, że chociaż tory były blisko, to dworzec jest dość oddalony od tego miejsca. Nim tam dotarliśmy z naszymi bagażami, trochę się zmęczyliśmy. Żałowaliśmy, że nie wzięliśmy taksówki z targu, ale sądziliśmy, że nie będziemy musieli iść aż tak daleko.

Na dworcu kolejowym zostawiliśmy bagaże w przechowali. Ponieważ z niewiadomych powodów w rozkładzie jazdy nie było pociągu do Kuala Lumpur, na który kupiłem bilet przez Internet, zapytałem o ten pociąg dyżurnego ruchu. Dyżurny potwierdził godzinę odjazdu.

Potem poszliśmy na targ. Po drodze weszliśmy do małego sklepiku z tekstyliami. Małgosia obiecała bowiem koleżance przywieźć muzułmańską chustę na włosy, a sama też miała ochotę kupić sobie taką chustę. Sklepik był prowadzony przez muzułmanów o wybitnie nietajskich rysach. Wyglądali na Pakistańczyków. Za kontuarem siedział starszy pan, po sklepie krzątał się młody mężczyzna, między ladami biegał zaś mały chłopczyk. Kupiliśmy dwie barwne chusty i poszliśmy na targ.

Na targu kupiliśmy trochę owoców na drogę, w tym między innymi kawałek durianu.

Durian, jak wiadomo, jest znany z tego, że ma duże walory smakowe, ale okropnie śmierdzi. Naszą relację z Malezji sprzed trzech lat zatytułowaliśmy „W poszukiwaniu durianów”, ponieważ wówczas zależało nam na tym, by spróbować tego owocu. Nie udało nam się to wtedy, a w Chinach – mimo że w niektórych sklepach widzieliśmy owoce durianu – jakoś nie zdecydowaliśmy się na konsumpcję. Nadeszła pora, by spróbować durianu i przekonać się, czy jest tak nietuzinkowy pod względem smaku, jak można wyczytać w relacjach i przewodnikach.

Z kawałkami durianu udaliśmy się do restauracyjki znajdującej się obok targu. Zamówiliśmy jedzenie i podczas oczekiwania ukradkiem zjedliśmy po kawałku. Nie chcieliśmy zanadto się afiszować z durianem, ponieważ generalnie w miejscach publicznych nie powinno się go jeść. W Malezji widzieliśmy w wielu hotelach tabliczki zakazujące na przykład wnoszenia durianów do pokojów hotelowych.

Durian okazał się dość smaczny, trochę melonowy w smaku. I wcale zbytnio nie śmierdział. W zapachu można było wyczuć lekką nutę sera pleśniowego, ale to wszystko. Później w Polsce przeczytałem, że istnieje wiele odmian durianu różniących się intensywnością zapachu. Nam najwyraźniej trafił się mało śmierdzący.

Wróciliśmy na dworzec, trochę posiedzieliśmy na peronie, w końcu poszedłem zapytać dyżurnego o pociąg. Okazało się, że został już podstawiony, ale nie można było jeszcze wejść do środka. Znowu posiedzieliśmy na peronie, aż otworzono drzwi do wagonów.

Nasze kuszetki były zbudowane trochę inaczej niż polskie i chińskie. Podobnie jak w chińskich nie było podziału na poszczególne przedziały oddzielone od korytarza. Natomiast inaczej niż w chińskich leżanki były umieszczone po obu stronach korytarza, na dwóch poziomach i równolegle do ścian wagonu.

Zajęliśmy nasze leżanki, zaraz obok wejścia do wagonu. Torbę i plecak umieściliśmy w specjalnym schowku na bagaż, który mieścił się między dwoma wagonami. Ponieważ jednak okazało się, że nikt prócz nas nie schował tam bagażu i mieliśmy obawy o jego bezpieczeństwo, w końcu przenieśliśmy nasze tobołki do wagonu.

Do granicy jechaliśmy bardzo krótko – jakieś pół godziny. Odprawa graniczna wymagała opuszczenia pociągu. Musieliśmy stanąć w kolejce przy jednym z okienek. Ponieważ trochę późno przyszliśmy ze względu na Prosiaczka. Staliśmy niemal na samym końcu kolejki.

Czekając na odprawę, czytałem wywieszone przy okienkach tajskie informacje wizowe. Ze zdumieniem odkryłem, że Polacy pod tym względem są traktowani wyjątkowo kiepsko. Nie dość, że pobyt w Tajlandii wymaga dla nas wizy, to jeszcze przy wjeździe można uzyskać wizę tylko na 14 dni. Pod tym względem jesteśmy traktowani nie jak inni obywatele UE, ale jak podróżni ze środkowoazjatyckich państw powstałych po upadku ZSRR. Rząd, który napina muskuły, by znieść wizy do USA, co – obiektywnie rzecz biorąc – służy głównie interesom ludzi, którzy chcą tam sobie na ogół nielegalnie dorobić, mógłby jednak zrobić również coś, by ułatwić życie nam, turystom.

Po zakończeniu odprawy czekała nas niespodzianka. Nasz pociąg, który wyjechał z Hat Yai z dwoma zaledwie wagonami, teraz wagonów miał już chyba kilkanaście. Trochę zajęło nam znalezienie właściwego. Nie musieliśmy się zresztą specjalnie spieszyć, bo pociąg stał na peronie jeszcze z dobrą godzinę.

W końcu ruszyliśmy przez Malezję. Jeszcze w świetle dnia minęliśmy Alor Star, którego charakterystyczną manorę (czyli wieżę telewizyjną) mieliśmy okazję zwiedzać podczas naszego poprzedniego pobytu w Malezji. Potem zapadł zmierzch.

Ponieważ trochę zgłodnieliśmy, poszedłem do wagonu restauracyjnego kupić coś do jedzenia. Okazało się, że pełny zestaw dań będzie dopiero po godzinie 22, co wydało mi się dość dziwne. Wybór był skromny, ale kupiłem jakiś ryż z dodatkami i wróciłem do Małgosi. Ryż zjedliśmy, a po posiłku położyliśmy się na leżankach, bo zrobiło się dość późno.

W nocy spałem dość kiepsko. Nocnych podróży pociągiem, o czym miałem okazję przekonać się nie po raz pierwszy, nie znoszę najlepiej. Trudno mi usnąć w hałasie.

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 Następna strona