Thaleban - 20.01.2007

Rano wstaliśmy z postanowieniem, że udamy się obejrzeć nadgraniczny targ. Do granicy z Malezją mieliśmy tylko około jednego kilometra, a miejsce to zgodnie z opinią przewodników oraz pani, która poprzedniego dnia przyjmowała nas w recepcji parku, było bardzo interesujące ze względu na swoisty folklor. Ponadto podczas trwania targu można było podobno swobodnie przekraczać granicę, bez utraty ważności tajskiej wizy.

Niestety pan, który dzisiaj pracował w okienku recepcji, wyjaśnił nam, że targ odbywa się tylko w niedzielę. Dlatego musieliśmy zmienić nieco nasze plany. Postanowiliśmy przejść się do wodospadów Yaroi. W tym celu należało albo zaczekać na głównej szosie na sogthaew, albo pójść pieszo 5 kilometrów.

Wiedząc, że songthaewy jeżdżą rzadko, doszliśmy do wniosku, że zamiast czekać na skraju drogi, możemy się równie dobrze przejść. Szliśmy więc szosą w ogromnym upale, obserwując egzotyczne drzewa rosnące po obu stronach drogi. Wiele było wśród nich zwłaszcza bananowców, dlatego też Małgosia zaczęła poważnie zastanawiać się nad zerwaniem kilku liści, by można je było przewieźć do Polski i wykorzystać w celach kulinarnych. Niestety liście bananowca – podobnie jak świeże egzotyczne warzywa i zioła – są w Polsce bardzo trudno osiągalne poza Warszawą. Może to dziwić zwłaszcza, gdy weźmie się pod uwagę, ilu Azjatów mieszka w innych miastach Polski, choćby w naszym Wrocławiu, pod którym wybudowało fabryki kilka dalekowschodnich koncernów.

Za nami w pewnej odległości wlekli się dwaj biali mężczyźni, który – jak my – również mieszkali w parku narodowym. Po pewnym czasie jednak wyprzedziliśmy ich na tyle, że zniknęli nam z oczu. Skręcili bowiem w kierunku bocznej dróżki, która miała zgodnie ze stojącym na poboczu drogowskazem wieść do jakiejś groty. Zwiedziliśmy wiele jaskiń – w Polsce, w Czechach, a nawet w Chinach. Dlatego też byle dziura w ziemi, o której nie wspominały żadne przewodniki, nie wydała nam się warta celem wartym zbaczania z drogi.

Spacer po asfalcie okazał się dość wyczerpujący ze względu na potworny żar, który lał się z nieba. Po trzech czy czterech kilometrach doszliśmy do wioski. Kupiliśmy tam w sklepiku wiejskim zimne napoje – pracownica sklepu otworzyła butelki, przelała ich zawartość do plastikowych woreczków, włożyła do środka słomki i w tej postaci podała nam nasze picie.

W międzyczasie przez wioskę jechał songthaew. Zatrzymał się na nas widok. Na pace, razem z tubylcami, siedzieli Europejczycy, których wcześniej zostawiliśmy z tyłu. Zrezygnowaliśmy jednak z oferty podwiezienia. Do celu pozostało już w sumie niedaleko. Co prawda, za chwilę żałowaliśmy trochę tej decyzji, gdy znowu zalał nas żar słońca, a dobroczynne działanie napojów chłodzących skończyło się.

W końcu doszliśmy do drogowskazu, który wskazywał na asfaltową wąską drogę, odchodzącą w prawo. W pobliżu skrzyżowania był sklepik i jadłodajnia. Kupiliśmy znowu napoje chłodzące i ruszyliśmy do wodospadu. W pobliżu drogi po lewej stronie zauważyliśmy plantację kauczukowców. Do pni drzew przyczepione były woreczki, w których gromadził się biały lateks.

Plantacja kauczukowców
Plantacja kauczukowców

Droga kończyła się u podnóża wzgórza – z szumem wody wił się między drzewami potok, a obok ścieżki wiodącej wzdłuż potoku rozłożyli swoje kramiki sprzedawcy szaszłyków i pieczonych kurczaków. Nad strumykiem leżały rozłożone maty, na których można było przysiąść i posilić się zakupionymi wiktuałami.

Wodospady Yaroi
Wodospady Yaroi

Na razie jednak ruszyliśmy prosto w górę. Prawdę mówiąc, byłem już dość zmęczony, a Prosiak, który grzecznie siedział sobie w nosidle na moich plecach, zaczął mi bardzo ciążyć. Dlatego też zadowoliłem się wejściem na niższy poziom wodospadu. Jest też poziom wyższy, ale nie chciało mi się tam już wchodzić. Małgosia poszła tam sama.

Wracając spod wodospadów, zrobiliśmy sobie na dole przerwę na posiłek na rozłożonych obok strumyka matach. Po zakończeniu konsumpcji zaś ruszyliśmy z powrotem do drogi. Małgosia, zgodnie ze swoimi wcześniejszymi postanowieniami, zerwała po drodze kilka liści bananowca, który zwinięty starannie dowieźliśmy do Polski.

Na głównej drodze mieliśmy sporo szczęścia. Nie uszliśmy daleko, gdy obok nas zatrzymał się mały pickup. Ludzie, którzy nim jechali, zaproponowali nam podwiezienie do parku narodowego. Okazało się, że byli to pracownicy parku – poznali nas i postanowili nam pomóc w dotarciu do celu.

Ponieważ obiad zjedliśmy koło wodospadu i na razie nie odczuwaliśmy głodu, postanowiliśmy zaopatrzyć się w sklepiku w jakieś przekąski na wieczór. Okazało się to jednak trudne, bo z artykułów tego typu dostępne były przede wszystkim chipsy. Nie mając innego wyboru, z niesmakiem kupiliśmy to paskudztwo.

Popołudnie upłynęło nam na spacerach po parku i wylegiwaniu się na tarasie naszego domku. Z większych atrakcji mogliśmy podziwiać stado małp, które przechodziło w gałęziach drzew wysoko nad naszymi głowami.

Gdy zaczęło się ściemniać, poszliśmy nad jeziorko, ale tym razem zamiast pójść w kierunku siedziby władz parku, ruszyliśmy na przeciwległy brzeg jeziora. Okazało się, że nad samym brzegiem znajdują się tam domki do wynajęcia, takie jak nasz. Obok jednego z domków zobaczyliśmy kolorową żabkę. Myśląc, że jest to szczekająca żaba, o której czytaliśmy wcześniej w ulotce reklamowej parku, zrobiliśmy jej zdjęcia. Później jednak porównując te fotografie ze zdjęciami umieszczonymi w folderze, doszliśmy do wniosku, że jest to jednak jakiś inny gatunek.

Prawie szczekająca żaba
Prawie szczekająca żaba

Wieczorem odwiedziła nasz domek jaszczurka, a do okien dobijały się cykady.

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 Następna strona