Obudziliśmy się rano i po śniadaniu, które zjedliśmy jak poprzedniego dnia w restauracji za naszą chatką, spakowaliśmy nasze bagaże. Potem poszliśmy do recepcji zapłacić nasze rachunki (jak wcześniej wspomniałem, w ośrodku nie płaciło się za zakupy w hotelowym sklepiku i posiłki wydawane w restauracji – wszystkie zakupy były odnotowywane, a płaciło się przy wyjeździe). W sumie zapłaciliśmy jakieś 3000 bahtów, łącznie z kosztami łodzi na przystań w Pakmeng. Sam transport łodzią kosztował nas 600 bahtów.
Potem czekaliśmy na plaży aż przybije do brzegu nasza łódka, patrząc jak w międzyczasie inne łodzie zabierały turystów na wycieczki. Wycieczki takie były organizowane przez poszczególne ośrodki, a nawet przez niezależną restaurację, w której się stołowaliśmy. Za kilkaset czy tysiąc kilkaset bahtów można było popłynąć na pół dnia lub na cały dzień łodzią długorufową w jakieś miejsce, gdzie była ładna rafa do nurkowania. Ze względu na Prosiaczka nie skorzystaliśmy w trakcie naszego pobytu z tej możliwości. Musielibyśmy chyba jeździć na zmianę, delegując jedno z nas do opieki nad dzieckiem, co nie bardzo nam odpowiadało. Kiedyś w końcu Prosiaczek będzie w tym wieku, że będzie mógł popłynąć z nami i zanurkować. Chodzimy z nim, odkąd miał 2 i pół miesiąca, regularnie na basen. Nie czuje lęku przed wodą, ale musi się – rzecz jasna – porządnie nauczyć pływać.
Rejs łodzią długorufową do przystani trwał niecałą godzinę. Woda trochę chlapała, ale przód łodzi był osłonięty folią, więc trzeba było uważać tylko na plecy. Razem z nami płynęła jakaś skandynawska rodzina z dziećmi, więc na łodzi było dość tłoczno.
Przystań, do której dopłynęliśmy, składała się z długiego mola. Na lądzie widać było niewielkie miasteczko. Nie musieliśmy jednak do niego wchodzić. Przy końcu mola stały mikrobusy, a ich kierowcy pytali się wysiadających z łodzi turystów o to, dokąd chcą jechać, a następnie kierowali ich do właściwego pojazdu. My chcieliśmy jechać do Trang, gdzie mieliśmy nadzieję złapać jakiś mikrobus lub autobus do Satun, kolejnego przystanku w naszej podróży.
Jazda mikrobusem do Trang trwała 40 minut (120 bahtów). Trang to całkiem spore miasto, stolica prowincji. Kierowca pytał podróżnych, gdzie chcą wysiąść, i zatrzymywał się w odpowiednich miejscach. Gdy powiedzieliśmy, że chcemy jechać dalej do Satun, kierowca wysadził nas na dworcu autobusowym, gdzie zresztą mikrobus kończył bieg. Tam zaraz podszedł do nas jakiś Taj i zapytał nas o cen naszej podróży. Gdy odpowiedzieliśmy, że udajemy się do Satun, pokazał nam właściwy autobus.
Autobus był niemal pusty, dość starodawny, ale względnie wygodny i czysty, a klimatyzacja polegała na tym, że pod dachem wisiały co kilka metrów wiatraczki, które robiły nawiew.
Podróż do Satun była stosunkowo długa, bo prawie czterogodzinna. Za bilety zapłaciliśmy sto kilkadziesiąt bahtów. Obserwowaliśmy mijane krajobrazy, ale generalnie były dość monotonne. W końcu autobus dotarł do celu.
Satun to również całkiem spore miasto. Wiedzieliśmy, że autobus kończy bieg na dworcu w południowej części miasta, więc na podstawie mapy w przewodniku próbowaliśmy zgadnąć, gdzie mamy wysiąść, by trafić do któregoś z tańszych hoteli, niedaleko od przystanku songthaewów jadących do Parku Narodowego Thaleban.
Songthaewy to tajski sposób na niedrogie podróżowanie na niewielkich odcinkach, na przykład pomiędzy wioskami lub między wioską a pobliskim większym miastem. Generalnie są to małe pickupy lub ciężarówki z dwoma rzędami siedzeń przy każdej burcie. W różnych miejscowościach mogą wyglądać nieco inaczej. Bardzo często stosowane są kolory w celu oznaczania, czy dany songthaew jedzie na wschód, zachód, północ czy południe. Poruszają się po ustalonych trasach, ale w razie czego, można za drobną opłatą wynająć taki pojazd jako taksówkę i wówczas zawiezie nas on prosto tam, dokąd zmierzamy.
Z przewodnika wiedzieliśmy, z którego miejsca odjeżdżają songthaewy na granicę z Malezją w pobliżu wejścia do parku. Miejsce to miało znajdować się naprzeciwko hotelu Rain Tong. Na szczęście udało nam się wysiąść z autobusu przy skrzyżowaniu dróg, z którego do hotelu było bardzo blisko.
Po drodze do hotelu zaczepiła nas jakaś młoda turystka. Mówiła, że właśnie przyjechała do Satun i szukała hotelu. Pokazaliśmy jej mapę i powiedzieliśmy, gdzie naszym zdaniem znajduje się najbliższy hotel. Potem szliśmy do niego razem.
Pokoje w hotelu były wyjątkowo tanie – kosztowały jedyne 160 bahtów za pokój dwuosobowy. Ponieważ jednak wiedzieliśmy z przewodnika, że standard jest podstawowy, a nie bardzo mieliśmy pojęcie, co to znaczy, postanowiliśmy sprawdzić wygląd pokoju. Zostaliśmy zaprowadzeni na piętro, a pani, która nas prowadziła, otworzyła kłódkę, na którą był zamknięty pokój. Wnętrze było rzeczywiście skromne, ale czyste. W środku były łóżka, szafki, lustro, a na suficie kręcił się wentylator. Łazienka połączona z ubikacją polegała na tym, że ze ściany wystawała rurka z sitkiem prysznica, a o ciepłej wodzie można było tylko pomarzyć, ale generalnie nie był to zły nocleg na jedną noc, zwłaszcza biorąc pod uwagę cenę i odległość do przystanku songthaewów, który mieścił się niemal dokładnie po drugiej stronie ulicy.
Zostawiliśmy rzeczy i poszliśmy na spacer po mieście. Najpierw ruszyliśmy w kierunku, gdzie zgodnie z planem miasta miał znajdować się targ. Targ rzeczywiście był, ale niemal pusty. Kilka stoisk było otwartych, głównie z owocami, więc zrobiliśmy drobne zakupy spożywcze. Typowy tajski targ dzienny jest czynny rano, a w godzinach popołudniowych nie ma na nim przeważnie żywej duszy.
Potem poszliśmy w drugą stronę, tj. w kierunku centrum miasta. Po drodze zapytaliśmy siedzących obok postoju songthaewów kierowców, kiedy odjeżdża rano pierwszy songthaew w kierunku Parlu Narodowego Thaleban. Poradzili nam, by przyjść około ósmej rano.
Centrum miasteczka nie było specjalnie ciekawe. Południe Tajlandii w przeciwieństwie do północy nie jest bogate w żadne imponujące zabytki. Ponieważ ludność jest muzułmańska, nie ma wielu świątyń do zwiedzania. Co prawda, podobnie jak w Malezji, a inaczej niż w Afryce Północnej, można wchodzić do meczetów, ale nie ma tu żadnych starożytnych budowli, a meczety z powodów wynikających z zaleceń religijnych są w środku bardzo ascetyczne i niewarte najczęściej odwiedzin. Zwiedzanie w takim wypadku musi z konieczności ograniczać się do miejscowych targowisk. Są to miejsca skądinąd całkiem ciekawe, pełne egzotycznych owoców, dziwnych artykułów spożywczych, raczej niejadalnych dla Europejczyka (takich jak pluskwy wodne z rusztu) oraz owoców morza szczególnie często widywanych w tej okolicy Tajlandii.
Zjedliśmy tanią (30 bahtów porcja), ale smaczną zupę w znajdującej się przy głównej ulicy restauracyjce. Serwowano w niej wyłącznie zupy, a do wyboru był tylko rodzaj makaronu.
Po drugiej stronie ulicy obok stacji benzynowej wypatrzyliśmy sklep z artykułami gospodarstwa domowego. Kupiliśmy w nim garnek do ryżu. Niestety, mimo wielu doświadczeń kulinarnych nigdy nie udało nam się wypracować niezawodnej metody gotowania kleistego ryżu. Dlatego też doszliśmy do wniosku, że kluczowe znaczenie ma zastosowanie odpowiedniego naczynia. Jakie to naczynie, mieliśmy okazję podpatrzeć właśnie w Azji. Otóż Azjaci stosują na ogół do gotowania ryżu specjalne garnki, obecnie najczęściej elektryczne. Za granek zapłaciliśmy jedyne 399 bahtów.
Z drugiej strony stacji benzynowej znajdował się targ dzienno-nocny. Przeszliśmy się po nim w tę i nazad, zjedliśmy w jednej z budek trochę łakoci. Zasób wyrobów tego typu w kuchni tajskiej jest raczej ograniczony. Generalnie jada się tam na deser słodkie mleko sojowe lub kokosowe z suszonymi lub kandyzowanymi owocami. Zjedliśmy więc trochę łakoci na miejscu, a wychodząc z targu, kupiliśmy jeszcze inne łakocie, zawinięte w liście bananowca.
Po deserze, gdy wychodziliśmy z targowiska, zaczepił nas miejscowy taksówkarz, proponując jazdę do wszelkich możliwych atrakcji turystycznych w pobliżu. Rzecz jasna nie skorzystaliśmy z jego propozycji, ponieważ jazda songthaewem do Thaleban była najtańszą i całkiem wygodną opcją dotarcia do naszego kolejnego celu podróży. Wydarzenie to było jednak o tyle zabawne, że taksówkarz, nie znający chyba zbyt dobrze języka angielskiego, najwyraźniej postanowił wypróbować podczas konwersacji wszystkie znane sobie wyrażenia w tym języku, z których część była absurdalnie niedostosowana do sytuacji (np. komplementował mnie słowami: „you are a very beautiful girl”).
Po odprawieniu taksówkarza zrobiliśmy jeszcze trochę zakupów w sklepie, podejrzewając, że w miejscu, do którego jedziemy, czyli w parku narodowym, możliwości zaopatrzeniowe będą bardzo ograniczone.
W końcu wróciliśmy do hotelu i poszliśmy wcześnie spać, bo chcieliśmy wstać możliwie wcześnie.
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 Następna strona