Warszawa-Dubaj - 7.01.2007

Na wrocławskie lotnisko pojechaliśmy bladym świtem taksówką. Przywitały nas gigantyczne kolejki osób oczekujących na wejście do bramek przez stanowiska kontroli bezpieczeństwa.

Odebraliśmy karty pokładowe i ustawiliśmy się karnie w ogonku. Na nasze szczęście po chwili podszedł do nas pracownik lotniska i poinformował nas, że podróżni z małymi dzieci mogą przejść poza kolejnością. Oczywiście skorzystaliśmy z tej możliwości. Przez chwilę tylko mogliśmy podziwiać wielką wykonaną z przeźroczystego plastiku skrzynię na niedozwolone przedmioty skonfiskowane przez ochronę. Najciekawszym z nich pośród całego stosu noży i nożyczek była wielka masywna ręczna maszynka do mięsa. W tym miejscu pragniemy wyrazić najgłębszy podziw dla osoby, która wpadła na pomysł, by próbować wieźć tego typu rzecz w bagażu podręcznym.

Nasze bagaże były zapakowane prawidłowo i nie mieliśmy z nimi żadnych problemów. Potencjalnie groźne przedmioty schowaliśmy w głównym bagażu.

Potem mieliśmy okazję posiedzieć sobie w poczekalni wrocławskiego lotniska i w końcu jako jedni z pierwszych weszliśmy do samolotu linii Ryanair, dzięki uprzejmości obsługi, która wypatrzyła nas – pasażerów z małym dzieckiem – i kazała nam przejść bez kolejki. Zajęliśmy miejsce gdzieś koło ogona, żeby w razie czego było blisko do toalety. Chcieliśmy usiąść mniej więcej w środku, bo było tam kilka rzędów o większej niż zwykle odległości między fotelami, ale z jakichś powodów stewardessy nie pozwoliły nam tam usiąść. Samolot był zapchany chyba do ostatniego miejsca – większość podróżnych stanowili zapewne Polacy powracający do pracy z domów po świętach. To smutne, że tak wielu naszych rodaków musiało opuścić swój kraj. Kto będzie za 20 lat utrzymywał emerytów?

Lot był dość krótki i raczej nudny, co należy traktować raczej jako komplement. Za oknami było na początku ciemno, potem jaśniej, ale zza chmur i tak niewiele było widać. Nasz Andrzejek nie rozrabiał więcej niż zazwyczaj w podobnych okolicznościach. Rzecz jasna, nie skorzystaliśmy z żadnych propozycji w zakresie napojów i przekąsek z powodu horrendalnie wysokich cen. Nie daliśmy się również skusić na hazard proponowany przez linie Ryanair.

Po wylądowaniu na lotnisku we Frankfurcie-Hahn (przy czym – jak wiadomo – pierwsza część tej nazwy jest tylko chwytem marketingowym, bo z lotniska bliżej jest do Luksemburga niż do Frankfurtu) odstaliśmy w raczej krótkiej kolejce do odprawy paszportowej i po pobieżnej kontroli stanęliśmy w holu lotniska. Po odebraniu z taśmy bagaży podążyliśmy do autobusu, który – jak się okazało – miał przystanek niemal naprzeciwko wyjścia z lotniska. Za "jedyne" 12 euro od osoby mogliśmy przejechać się do centrum Frankfurtu. Cena dość astronomiczna. Niestety, ceny zachodnioeuropejskie są i pewnie przez długi czas pozostaną dla nas zaporowe. Dlatego lepiej jest turystycznie wybrać się do Tajlandii niż do Niemiec czy do Francji. Mniej kraje się serce, gdy za bułkę płaci się grosze, a nie cztery złote, nawet jeśli trzeba trochę więcej wydać na bilety lotnicze.

Przez długi czas (ok. 1,5 godziny) jechaliśmy niemieckimi autostradami przez dość nudne pagórki, a potem niemniej nieciekawą równinę, mając za główną atrakcję elektrownie wiatrowe. Po przystanku na lotnisku międzynarodowym, na którym nie wysiedliśmy, bo mieliśmy jeszcze dużo czasu do odlotu, czekał nas jeszcze krótki dojazd do przystanku autobusowego przed głównym dworcem kolejowym we Frankfurcie. Tam udało nam się odnaleźć skrytki bagażowe, a dzięki uprzejmości pewnej pracownicy dworcowego bistra wzbogaciliśmy się o drobniaki, którymi nakarmiliśmy maszynę (niby drobniaki, ale to wciąż po przeliczeniu na polskie złotówki kupa kasy – 4 EUR).

Następnie skierowaliśmy się do starej części miasta. Przy okazji okazało się, że udało mi się zostawić przewodnik Pascala po Niemczech z mapką Frankfurtu w głównym bagażu. Zamiast niego w moim plecaczku znalazł się przewodnik po Malezji, którego użyteczność we Frankfurcie nie była zbyt wielka. Mimo to, kierując się podróżniczym węchem, udało się nam dojść na rynek. Na rynku stała sobie ogromna choinka, wielka jak sam ratusz miejski. Zrobiliśmy sobie zdjęcia na jej tle i ruszyliśmy w kierunku, z którego do naszych uszu dobiegały głośne i dość egzotycznie brzmiące dźwięki śpiewów. Wkrótce opuściliśmy rynek i ujrzeliśmy szerokie koryto Menu, przy którym stały przycumowane statki wycieczkowe. Śpiewy okazały się chorałami śpiewanymi przez prawosławnych duchownych, którzy dzięki nowoczesnemu nagłośnieniu sprawili, że ich głosy rozchodziły się po całej starówce Frankfurtu. Samych duchowych nie było widać, gdyż wokół nich zgromadził się wielki tłum wiernych. Ludzie stali wzdłuż sporego fragmentu nabrzeża rzeki i na pobliskim moście. Mogliśmy zobaczyć, co się właściwie dzieje, dopiero wtedy, gdy weszliśmy na most i znaleźliśmy lukę pomiędzy ludźmi.

Duchowni spuszczali do wód Menu jakąś wstążkę, błogosławiąc śpiewnie Grecję i Niemcy – o ile dobrze zrozumiałem, bazując na swojej wątpliwej znajomości języków klasycznych (dużo, dużo później dowiedzieliśmy się, że widzieliśmy obchody rocznicy chrztu Jezusa Chrystusa w Jordanie uroczyście obchodzone w kościele prawosławnym).

Uroczystość zbliżała się zresztą do końca, więc wkrótce wraz z innymi ludźmi opuściliśmy most i poszliśmy dalej.

Jedna z bocznych uliczek odchodzących od rynku przywiodła nas do katedry, którą zwiedziliśmy z wielkim zainteresowaniem. Jest to bowiem miejsce, gdzie przez setki lat elektorzy niemieccy wybierali Cesarza Rzymskiego Narodu Niemieckiego. Ponieważ to, co się działo w Niemczech, miało wpływ na Polskę i na całą Europę, katedra we Frankfurcie była jednym z tych miejsc, w których kształtowała się historia naszej części świata.

Po zwiedzeniu katedry z wolna podążyliśmy z powrotem w kierunku głównego dworca kolejowego. Po drodze w chińskiej knajpce zjedliśmy obiad za jedyne 10 czy 11 euro. Przy stoliku obok stołowały się dwie Polki. Z ich rozmów wywnioskowaliśmy, że pracują gdzieś we Frankfurcie, a niedzielny obiad w chińskiej restauracji jest dla nich pewną formą rozrywki. Wniosek z tego taki, że zapewne udało nam się znaleźć jedną z tańszych propozycji gastronomicznych we Frankfurcie, co daje pojęcie o skali cen w Niemczech.

Poza tym miasto było wymarłe. Niemcy bardzo poważnie traktują dni wolne od pracy. W tym czasie rzeczywiście nikt nie pracuje poza chińskimi czy tureckimi restauratorami i sklepikarzami. Tak, nawet gastronomia działa w niedzielę na pół gwizdka.

Po dotarciu na dworzec kolejowy dowiedzieliśmy się w informacji, jak można dotrzeć do lotniska. Dostaliśmy nawet kartkę z numerami właściwych pociągów podmiejskich (tak zwanych S-Bahnów) i numerem peronu. Odebraliśmy bagaże i w automacie biletowym kupiliśmy bilety (kosztowały około 4 euro od osoby). Pociąg przyjechał wkrótce i po 15 czy 20 minutach wysiedliśmy na stacji kolejowej pod lotniskiem.

Tam usiedliśmy sobie i czekaliśmy, kiedy na tablicy odlotów pojawi się informacja o tym, do którego stanowiska odpraw powinniśmy się udać. Czekaliśmy raczej długo, bo gigantyczna tablica odlotów na lotnisku we Frankfurcie i tak jest zbyt mała.

Okazało się, że nasz samolot odlatuje z innego terminalu niż ten, w którym aktualnie byliśmy. Aby się do niego dostać, należało odbyć przejażdżkę kolejką. Podróż zajęła nam trochę czasu, gdyż lotnisko we Frankfurcie jest naprawdę gigantyczne. W końcu dotarliśmy do odpowiedniego stanowiska odpraw i ustawiliśmy się w dość długiej kolejce. Niemka w charakterystycznym czerwonym stroju stewardessy linii Emirates wręczyła nam zawieszki na bagaże, które w drodze do okienka pracowicie wypełnialiśmy. Zdecydowaliśmy się również większość naszych zimowych bagaży nadać na bagaż. Nie mieliśmy już zamiaru wychodzić na wolną przestrzeń na naszej szerokości geograficznej.

Ponieważ nadal zostało nam sporo czasu, poszliśmy do pobliskiego baru McDonald’s. Nie chodziło nam jednak o jedzenie, ale o znajdujący się obok baru plac zabaw dla dzieci – z piłeczkami i wielką zjeżdżalnią. Puściliśmy tam naszego chłopaka i dzięki temu mieliśmy w końcu nieco spokoju. Nasz chłopak ma bardzo żywy charakter i jeśli się nie wybiega, potrafi uprzykrzyć życie.

W międzyczasie popijaliśmy sobie potwornie drogą, jak to w Niemczech, coca colę.

Gdy po godzinie czy dwóch doszliśmy do wniosku, że pora udać się do bramki, chłopak nie chciał iść. Krzyczał i potwornie narzekał. Niestety, samolot nie mógł zaczekać, aż nasz Prosiaczek znudzi się zabawą, więc zapłakane dziecko byliśmy zmuszeni ciągnąć za sobą, co zapewne wywoływało pełne politowania spojrzenia innych podróżnych.

Niemiecki pogranicznik szybciutko nas przepuścił, kolejki przy stanowisku kontroli bezpieczeństwa były niepokojąco długie, ale puszczono nas bez kolejki jako podróżnych z małym dzieckiem. Wywołało to zresztą pewne protesty stojących w kolejce. Trudno się dziwić, zważywszy, że wyglądało na to, że przez bramkę przechodzą wyłącznie osoby – tak jak my – uprzywilejowane. Ale w końcu to nie nasza wina.

Prosiaczek został starannie przeskanowany, tak jakby służby bezpieczeństwa na serio brały pod uwagę ewentualność, że mamy zamiar obwiązać nasze dziecko trotylem. Świat jest dziwny.

W końcu podążyliśmy w kierunku naszej bramki. Ponieważ nadal było trochę czasu do odlotu, wygodnie rozłożyliśmy się na fotelach w pobliżu bramki. Obok leżał jakiś mężczyzna w średnim wieku. Usłyszał, w jakim języku ze sobą rozmawiamy, i zagadał do nas do polsku. Okazało się, że jest to nałogowy podróżnik z Poznania, który po raz kolejny wybiera się do Tajlandii, a ponieważ znalazł tani przelot do Kuala Lumpur liniami Emirates, postanowił z tej możliwości skorzystać. Do Frankfurtu dostał się z Poznania pociągiem, a z Kuala Lumpur miał zamiar dojechać do Krabi drogą lądową, korzystając z autobusów i pociągów. W sumie więc mieliśmy wypoczywać niedaleko od siebie – z tym, że my wybraliśmy zamiast stałego lądu wyspy w pobliżu Krabi, a po drodze chcieliśmy zwiedzić Bangkok. Inny miał być też środek transportu – ze względu na naszego chłopaka musieliśmy myśleć o zapewnieniu jemu i sobie odpowiedniego komfortu podróży i jeszcze w Polsce kupiliśmy bilety lotnicze na przeloty na trasie z Kuala Lumpur do Bangkoku i z Bangkoku do Krabi.

Pogawędziliśmy sobie trochę o tym i o owym, a potem poszliśmy szukać bramki. Była kompletnie wymarła, mimo że do odlotu pozostawało 30 czy 40 minut, co było całkowicie anormalne. W międzyczasie podeszło do nas jeszcze kilku podróżnych, podobnie jak my byli zdezorientowani. Poszliśmy szukać wyświetlacza i dopiero wówczas okazało się, że w międzyczasie zmieniono nam bramkę. Odbyliśmy zatem kolejną przechadzkę po terminalu – i to wcale niekrótką, bo terminal jest duży.

Samolot do Dubaju był komfortowy, czego zresztą oczekiwaliśmy po liniach Emirates. W każdy fotel był wbudowany ekran ciekłokrystaliczny z arcybogatym zestawem filmów, programów muzycznych i gier. Można też było obserwować przez różne kamery umieszczone na kadłubie samolotu otoczenie. Jeszcze przed startem dostaliśmy od miłych stewardess ładny zestaw dla dzieci: plecaczek z miśkiem, którego można było przerobić w orła przy pomocy przyczepianych rzepami akcesoriów, przepaska do zasłaniania dzieciom oczu oraz książeczka (do dzisiaj jest to jedna z najbardziej ulubionych książeczek mojego synka).

Ponieważ standard podróży liniami Emirates był na każdym odcinku taki sam, nie będę już rozwodził się nad każdym przelotem. Lot był bardzo przyjemny, obsługa była pomocna, a jedzenie pożywne i smaczne.

Pierwszy odcinek lotu do Dubaju przebiegł bez najmniejszych komplikacji. Założyliśmy Andrzejkowi na oczy opaskę, a chłopak, ku naszemu zdumieniu, niemal od razu usnął. Stewardessy na naszą prośbę przyniosły nam łóżeczko i zamocowały na ścianie przed nami, dzięki czemu mogliśmy chłopca wygodnie ułożyć. Sami też trochę się zdrzemnęliśmy. Mieliśmy świadomość, że jeszcze długa podróż przed nami.

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 Następna strona