Następnego dnia po śniadaniu ruszyliśmy w drogę. Miałem szczerą chęć zapłacić za nocleg, ale biuro kempingu było znowu zamknięte. No cóż, nie będę prosił się o możliwość zapłacenia.
W Upington najpierw wpadliśmy do hipermarketu, w którym nabyłem pamięć USB, a następnie do miejscowego centrum łączności, w którym kupiliśmy pocztówki. Pocztówki wysłaliśmy do rodziny i znajomych. Skorzystałem też z Internetu, który był tu nieco tańszy niż w Kuruman, ale też dość drogi w porównaniu z Polską. Próbowałem znaleźć jakieś rozwiązanie problemu z nawigacją, ale – niestety – nie udało mi się trafić na odpowiednie strony. Ściągnąłem co prawda program i zainstalowałem go na swoim palmtopie, ale mapa z jakiegoś powodu nadal nie działała.
Nie chcąc tracić czasu na jałowe poszukiwania, zwłaszcza że była sobota i zbliżała się godzina zamknięcia centrum komunikacji, ruszyliśmy w drogę. Bez nawigacji udało nam się zabłądzić i zamiast najprostszą drogą pojechaliśmy jakąś boczną trasą, najpierw jadąc przez wąskie mosty, przez które trzeba było przejeżdżać wahadłowo, bo dwa samochody nie mogły się obok siebie zmieścić, potem zaś, kierując się drogowskazem, wjechaliśmy na drogę gruntową. Drogowskaz informował, że tą drogą przyjdzie jechać nam 40 kilometrów. Nie było jednak czego żałować! Droga była marna i chwilami samochodem strasznie trzęsło, ale widoki zapierały dech w piersiach! Piękne skaliste góry porośnięte dość rzadko rozrzuconymi niesamowitymi drzewami (chyba były to drzewa kołczanowe). Dobrze się stało, że nawigacja nam nawaliła. Niestety, pogoda zrobiła się jakaś paskudna: było ciemno i padała mżawka. Robione w tych warunkach fotografie nie oddawały piękna krajobrazu. Osad ludzkich prawie tu nie było, ale ziemia do kogoś należała, bo niemal wzdłuż całej drogi ciągnęło się ogrodzenie.
![]() | |
|
W końcu dojechaliśmy do jakiegoś nieco większego miasta i wjechaliśmy na normalną asfaltową drogę. Do naszego celu – parku narodowego Augrabies Falls nie było już daleko. Właściwie planowałem zwiedzić ten park i być może jeszcze tego samego dnia wrócić do Upington, ale mżawka przerodziła się w całkiem porządny deszcz. W tych warunkach zwiedzanie na pewno nie byłoby żadną przyjemnością, a zdjęcia nie oddałyby piękna krajobrazu. Dlatego też postanowiliśmy przenocować w polecanym przez przewodnik backpackerskim pensjonacie znajdującym się w małej wiosce kilka kilometrów od bramy parku. Trafiliśmy do niego dzięki drogowskazom, bez nich można by łatwo pobłądzić w gąszczu przecinających wioskę dróg.
Pensjonat był stosunkowo niedrogi – zdecydowaliśmy się nie nocować pod namiotem ze względu na deszcz, ale wziąć skromny pokój ze wspólną łazienką za 280 randów. Właściciel pensjonatu był niezłym oryginałem – wyglądał jak podstarzały hipis, chodził z gołym torsem, przepasany w pasie tylko jakąś szmatą i przez cały czas siedział przed telewizorem, oglądając mecze piłkarskie, które silnie przeżywał, wznosząc gromkie okrzyki. Poza tym był bardzo sympatyczny, pozwolił mi nawet za niewielką opłatą skorzystać ze swojego laptopa. Myślałem, że dzięki niemu rozwiążę mój problem z nawigacją, ale Internet działał kiepsko, więc wkrótce dałem sobie spokój.
Wieczorem musiałem jeszcze stoczyć bój z komarami, których w naszym pokoju było istne zatrzęsienie, po czym poszliśmy spać. Przez całe popołudnie i część nocy lało i był to chwilami całkiem rzęsisty deszcz.
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 Następna strona