Mountain Sanctuary Park-Sabie - 22.10.2009

Rano Andrzejek od razu pobiegł do dzieci. Trudno było go odciągnąć od zabawy, gdy przygotowaliśmy śniadanie. Dzieci znalazły gdzieś miotłę i obok łazienek udawały, że na niej latają. Gdy wracałem z nim do namiotu, jedna z opiekujących się dziećmi pań zagadnęła mnie, czy to ja tak strasznie chrapię, bo dzieci śpiące w namiocie myślały w nocy, że to guźce chodzą po kempingu.

Niestety, nie było to raczej moje chrapanie, lecz chrapanie Andrzejka. Przed wyjazdem zapisaliśmy Andrzejka na zabieg wycięcia trzeciego migdałka w szpitalu w Oławie. Zabieg miał się odbyć w drugiej połowie listopada. Andrzejek miał przerośnięty trzeci migdałek i prawdopodobnie z tego powodu chrapał.

Pawian na kuble na śmieci
Pawiany przeszukują śmieci

Dzieci zwinęły obóz tak jak my, ale poszły na baseny zachodnie. My natomiast wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy w drogę. Trochę ponad godzinę jechaliśmy do Johannesburga kiepską drogą. Johannesburg jest otoczony autostradowymi obwodnicami, więc nie zbliżyliśmy się nawet do centrum. Po minięciu miasta wjechaliśmy na szeroką autostradę, która wiodła na wschód w kierunku granicy z Mozambikiem. Bramki znajdują się na niej w sporej odległości jedna od drugiej, za to płaci się na nich sporo – po 30-40 randów. W sumie za przejazd autostradą do zjazdu do Sabie zapłaciliśmy jakieś 130 czy 140 randów. Początkowo stacje benzynowe są dość odległe od siebie. Gdyby ktoś wyjeżdżając z Johannesburga miał mało paliwa w baku, to radzę przy pierwszej okazji zjechać na stację.

Zaraz za Johannesburgiem na poboczu zauważyliśmy ostrzeżenia przed zatrzymywaniem się. W przewodniku wyczytałem, że w okolicach Johannesburga popularnym rodzajem przestępstw są ataki na kierowców zatrzymujących się w korkach. Czyżby tutaj ktoś atakował podróżnych zatrzymujących się na poboczu?

Im dalej na wschód, tym teren staje się bardziej górzysty. Pod koniec dwupasmowa autostrada skończyła się i jechaliśmy zwykłą drogą, co znacznie spowalniało przejazd. Po drodze jechało sporo ciężarówek, które ze względu na duże spadki terenu wlokły się niemiłosiernie.

Po dojechaniu do gór pogoda zdecydowanie się zepsuła. Niedawno padał chyba deszcz, a chmury wisiały bardzo nisko. Gdy zjechaliśmy na boczną drogę do Sabie, kilkakrotnie przejeżdżaliśmy przez gęste mgły. Z powodu niepewnej pogody postanowiliśmy znaleźć nieco bardziej solidny nocleg niż pole namiotowe i gdy w końcu dojechaliśmy do Sabie, pojechaliśmy do ośrodka Merry Pebbles. Zgodnie z informacjami z przewodnika można tam było wynająć całkiem tanio domki.

Pan z recepcji oświadczył, że są dwa rodzaje domków – za 500 i za 800 randów i dał nam klucze do dwóch, żebyśmy sami mogli je obejrzeć i podjąć decyzję. Otrzymaliśmy również mapkę ośrodka, na której było przedstawione położenie poszczególnych domków i innych ważnych dla gości miejsc. Merry Pebbles to ładnie położony na obrzeżach Sabie ośrodek składający się z kempingu oraz grupy drewnianych domków. Droższe różnią się od tych tańszych tym, że mają osobną sypialnię. Poza tym i jedne, i drugie są bardzo dobrze wyposażone i posiadają świetnie urządzoną kuchnię. Ponieważ w ośrodku i tak mieliśmy zamiar spędzić tylko jedną noc, wybraliśmy tańszy domek. Prawdę mówiąc, gdybyśmy chcieli spędzić w tym miejscu więcej czasu, również uznalibyśmy mniejszy domek za całkowicie wystarczający.

Na terenie ośrodka znajduje się także plac zabaw dla dzieci i dwa baseny, z których jeden jest podgrzewany. Z tych atrakcji nie skorzystaliśmy jednak ze względu na niesprzyjającą aurę. Chcieliśmy coś zjeść, ale okazało się, że restauracja jest zamknięta od 14 do 18. Ponieważ trochę zgłodnieliśmy, postanowiliśmy pojechać do miasta.

Sabie to nieduże miasteczko, więc po chwili zaparkowaliśmy samochód w centrum i poszliśmy poszukać jakiegoś lokalu. Na jednej z głównych ulic znaleźliśmy restaurację, w której część stolików znajdowała się wewnątrz starego wagonu kolejowego. Andrzejkowi bardzo spodobał się pomysł spożycia obiadu w wagonie, więc weszliśmy do środka. Dla siebie wzięliśmy naleśniki – jeden z curry z kurczaka i jeden z wątróbką drobiową w sosie peri-peri, a Andrzejek z dziecięcego menu dostał cheeseburgera z frytkami. Nasze naleśniki kosztowały po 60 randów, a porcja Andrzejka 30 randów.

Później pojechaliśmy do miejscowego marketu zrobić zakupy. Po powrocie do ośrodka nie bardzo chciało nam się jeść . Oglądaliśmy telewizję i czytaliśmy książki. Przed pójściem spać poszedłem jeszcze do kempingowego sklepiku znajdującego się obok recepcji, żeby kupić przejściówkę do kontaktu. Z Polski wziąłem ze sobą uniwersalną przejściówkę pozwalającą podłączyć się do gniazdek najróżniejszych standardów, ale w RPA stosowane są zupełnie nietypowe gniazdka, które nie przypominają niczego, z czym dotąd się spotkaliśmy. Na szczęście za kilkanaście randów można kupić przejściówkę pozwalającą podłączyć do kontaktu europejską wtyczkę. Tak jak w Europie w gniazdkach jest prąd o napięciu 220V.

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 Następna strona