Dzień zaczęliśmy od wizyty w sklepie. Musieliśmy już uzupełnić zapasy żywności, a poza tym po wczorajszej kiepskiej kolacji postanowiliśmy zaopatrzyć się w paliwo do kuchenki turystycznej. Kuchenkę przywieźliśmy z Polski, ale przewożenie materiałów łatwopalnych w samolocie jest zabronione ze względów bezpieczeństwa. Wobec czego mieliśmy ze sobą tylko specjalną butelkę na paliwo płynne.
GPS doprowadził nas do najbliższego skupiska domów, kilkanaście kilometrów od kempingu. Skupisko składało się ze stacji benzynowej i kilku sklepów, ale nie było wśród nich supermarketu. Postanowiliśmy poszukać czegoś innego. Kupiliśmy więc na stacji benzynowej paliwo. Murzynka obsługująca dystrybutor (w RPA nie ma stacji samoobsługowych – zawsze do baku paliwo nalewa pracownik stacji, daje mu się pieniądze, a gdy wróci z resztą, zostawia mu się kilka randów napiwku) przyniosła z zaplecza butelkę, do której nalała litr benzyny. Następnie pracownicy stacji benzynowej pokazali nam, którędy mamy jechać do najbliższego supermarketu. Nie był na szczęście specjalnie oddalony, wystarczyło pojechać główną drogą kilkaset metrów.
Kupiliśmy podstawowe zaopatrzenie, w tym przeznaczony na grilla boerwurst. Boerwursty, czyli chłopskie kiełbasy, to w RPA jeden z podstawowych artykułów przeznaczonyc na braai. Jest to coś w rodzaju naszej białej kiełbasy, z tym, że różni się od niej dość specyficznym zestawem przypraw. Spotyka się w sklepach również dość często boerwursty zrobione z dość egzotycznych rodzajów mięsa, np. z mięsa antylopy kudu.
Po zakupach wróciliśmy na kemping. Przygotowaliśmy śniadanie. Benzynę od razu wlałem do butli mojego prymusa, rozpaliłem kuchenkę i ugotowałem jajka.
Gdy jedliśmy śniadanie na kemping przyjechała dość dziwna grupka składająca się z dwóch kobiet i gromadki dzieci nieco chyba starszych od Andrzejka. Dzieci były różnokolorowe – białe, czarne i żółte. Grupa zajęła nieodległy domek, a obok rozbiła wielki namiot.
Po śniadaniu poszliśmy zapłacić za dodatkowy dzień pobytu. Bardzo nam się spodobało to miejsce – tak ciche, spokojne i odległe od cywilizacji. W pewnym zakresie mogliśmy zmieniać swoje plany związane z pobytem w RPA, więc postanowiliśmy trochę dłużej, niż początkowo zamierzaliśmy, zostać tutaj. Za dodatkowy dzień pobytu recepcjonistka policzyła mi 130 randów.
Potem poszliśmy do miejsca, które na mapie było oznaczone jako Big Pools. Droga wiodła obok płotu, który stanowił chyba ogrodzenie jakiegoś prywatnego rezerwatu. Po drodze musieliśmy przeskoczyć przez strumień. Na jego brzegach na gałęziach drzew wisiały śliczne gniazda ptasie. Miały postać uwitych z suchych traw kul z otworem u dołu, przez który od czasu do czasu wlatywały i wylatywały żółte przypominające kanarki małe ptaki.
| |
|
Big Pools było to kilka oddzielonych od siebie wodospadami i bystrzynami basenów, przez które przepływał górski strumień. Bardzo zimna woda dawała ochłodę w upalnym dniu. Baseny sprawiały przyjemniejsze wrażenie niż te, nad którymi byliśmy wczoraj. Gdyby nie lodowata woda, dałoby się w nich nawet pływać.
Nad basenami znów spędziliśmy kilka godzin, wylegując się na brzegu i od czasu do czasu wchodząc dla ochłody do wody. Gdy siedzieliśmy tak na brzegu, obok nas przeszła parka młodych ludzi. Widzieliśmy ich wcześniej rano na kempingu – chyba wracali z jakiejś wycieczki w górę strumienia.
Z tego też powodu, gdy w końcu znudziło nam się siedzenie nad wodą, poszliśmy tam, skąd oni przyszli. Po dwustu czy trzystu metrach postanowiliśmy jednak wracać. Po pierwsze, ścieżka kończyła się i trzeba było przedzierać się przez chaszcze, co było trudne ze względu na Andrzejka. Po drugie zaś, chociaż wciąż było ciepło, po niebie zaczęły szybko przemieszczać się chmury, z zachodu nadciągała zbita warstwa ciemnych obłoków.
Niestety, nasze podejrzenia okazały się trafne i nim jeszcze dotarliśmy do kempingu, z nieba lunął rzęsisty deszcz. Błyskawicznie byliśmy mokrzy. Gdy w końcu doszliśmy do kempingu, pobiegliśmy do najbliższego budynku, którym był blok łazienek. Odczekaliśmy, aż minie ulewa, i poszliśmy do namiotu przebrać się.
Rozpaliliśmy braai, ale może przez wilgoć palił się jakoś marnie. Nawet prymus też jakoś nie dawał ciepła. Mimo to udało nam się jakoś przygotować kolację.
Prosiaczek w międzyczasie zaprzyjaźnił się z dziećmi, które rano przyjechały na kemping. Dzieci biegały z latarkami, a Andrzejek biegał razem z nimi. W końcu przyszły do mnie, by zapytać, dlaczego nie mogą się z nim porozumieć. Musiałem im wyjaśnić, że w Polsce rozmawiamy po polsku. Dzieci chwaliły się swoją znajomością języków obcych, ale – rzecz jasna – nie było wśród nich języka polskiego. Pytały też, czy widzieliśmy pawiany. Wzbudziłem wśród nich radość, gdy powiedziałem, że podejrzewam, że wczoraj wyciągnęły nam spod tropiku podpałkę do grilla i próbowały ją zjeść.
Po kolacji poszliśmy się umyć. Być może z powodu deszczu w łazienkach nie działało światło i musieliśmy myć się po ciemku.
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 Następna strona