Wychodząc około 5 rano z samolotu, który leciał dalej do Kapsztadu, poczuliśmy chłód. RPA znajduje się w Afryce, ale wbrew naiwnym wyobrażeniom niektórych, nie oznacza to, że przez cały rok jest tu ciepło. Generalnie klimat RPA jest raczej cieplejszy niż klimat śródziemnomorski, ale zimą zdarzają się mrozy. Przełom października i listopada to w RPA wiosna. Często jest ciepło, ale bywają chłodniejsze dni, a różnica temperatur między dniem a nocą niekiedy jest całkiem spora.
Po wyjściu do holu poszedłem poszukać bankomatu. Znalazłem je na piętrze. Z jakiegoś powodu moja karta Mastercard Alior Banku nie chciała działać, natomiast Visa Electron z banku Inteligo nie sprawiła żadnych problemów. Trochę mnie to zmartwiło, ponieważ jednym z powodów, dla którego zdecydowałem się założyć konto w Alior Banku, była możliwość wypłat z dowolnego bankomatu na całym świecie bez prowizji. Później odkryłem, że w przypadku karty Alior Banku niezbędne jest wybranie z menu bankomatu, że wypłata ma nastąpić z konta czekowego („checking account”) – nie wiem, dlaczego tak to działało, ale w przypadku wybrania innego wariantu, bankomat zamiast wydać pieniądze, wyświetlał dziwne komunikaty.
Po sprawdzeniu, że polskie karty bankomatowe działają w tutejszych bankomatach, poszedłem wymienić trochę dolarów w kantorze wymiany walut. Procedura wymiany pieniędzy okazała się dziwnie skomplikowana – pan w kantorze musiał skserować mój paszport i wydrukować całe mnóstwo papierków.
W końcu poszliśmy na poszukiwanie wypożyczalni, z której mieliśmy odebrać nasz samochód. Po drodze przyczepił się do nas jakiś człowiek, oferując swoje usługi w tym zakresie. Porwał nasz wózek z bagażami i sprytnie manewrując nim na ruchomych schodach zaprowadził nas we właściwe miejsce. Ta pomoc kosztowała mnie kilka randów napiwku.
Na mój widok człowiek z wypożyczalni od razu wyciągnął właściwą kopertę, w której leżał już przygotowany kluczyk. Musiałem wypełnić kilka papierków, a pan skserował moje dokumenty. Przy tej okazji okazało się, że międzynarodowe prawo jazdy, które wyrobiliśmy sobie w Polsce w ramach przygotowań do tej wyprawy, nie jest wystarczające dla potrzeb pana z wypożyczalni, bo nie ma w nim adresu zamieszkania. Adresu nie ma zresztą również w paszporcie, ale na szczęście polskie prawo jazdy rozwiązało problem. Niestety, zapomniałem zmienić dość niskiego limitu transakcji na mojej karcie kredytowej z Alior Banku, wobec czego musiałem posłużyć się kartą kredytową Tesco. Przy okazji pan z wypożyczalni odbił sobie moją kartę przy pomocy tak zwanego „żelazka”, czyli manualnego urządzenia do finalizowania transakcji kartowych, które było popularne, zanim nie zostały powszechnie wprowadzone do użycia elektroniczne terminale. W Polsce właściwie już się tych urządzeń nie widuje, choć mam jedno takie w piwnicy – pozostałość z czasów, gdy prowadziłem działalność gospodarczą.
Za wypożyczenie samochodu zapłaciłem 3750 randów, firma sprawdziła też wiarygodność mojej karty kredytowej obciążając ją testowo kwotą 5000 randów. Dodatkowo musiałem zapłacić (100 randów, jeśli dobrze pamiętam) za wypisanie specjalnego zezwolenia na wjazd wypożyczonym samochodem do Suazi . Warto pamiętać o zezwoleniach, jeśli chcemy wypożyczonym samochodem przekroczyć granicę RPA.
Z papierkami w ręku, kierując się wskazówkami pana z wypożyczalni, wjechaliśmy windą na wyższe piętro i poszliśmy szukać właściwego kantorku na parkingu. Parking był podzielony na dobrze oznakowane sekcje, z których każda należała do innej wypożyczalni. Bez trudno odszukaliśmy biuro firmy, z której usług mieliśmy skorzystać. Jeden z pracowników wziął nasze papiery i poszedł pokazać nam samochód. Trafił nam się biały Nissan Livina. W Polsce tego modelu nie widuje się. W Internecie znalazłem informację, że produkowany jest na Dalekim Wschodzie. Samochód jest całkiem przyjemny i – co najważniejsze – jest obszerny i ma duży bagażnik (później odkryłem, że należy do kategorii C, podczas gdy zarezerwowałem i zapłaciłem za samochód niższej kategorii – B+, a więc firma zrobiła mi prezent). Można porównać go chyba do Kia Rio w wersji kombi.
Pracownik wypożyczalni przyniósł fotelik dla dziecka i dokonał oględzin, zaznaczając na specjalnym protokole, że samochód posiada drobne rysy dookoła. Wręczył mi następnie protokół.
Miałem pewne problemy w przypięciu fotelika samochodowego, bo nie było do niego instrukcji. Wydawało mi się zresztą, że jest za mały dla Andrzejka. Poszedłem nawet do biura, by zapytać, czy nie mają większego, ale nie mieli. Okazało się jednak, że problem da się rozwiązać przez regulację fotelika – przeciągnięcie pasów przez odpowiednie otworki i regulację ich długości. Przed odjazdem podszedł do nas jeszcze jeden pracownik wypożyczalni, pytając, czy mamy jakieś problemy. Potem zaczął ględzić, jak bardzo starają się dbać o samochody. Wyglądało to tak, jakby chciał wymusić napiwek. Może i zasłużyli na napiwek, ale nie lubię, gdy ktoś próbuje wymusić coś, co jest kwestią mojej dobrej woli.
Oczywiście zawsze wtedy, gdy jedzie się nowym samochodem, sprawia to początkowo pewien kłopot. Do tego okolice lotniska i w ogóle Johannesburga są poprzecinane pasmami szerokich dróg szybkiego ruchu, a natężenie ruchu samochodowego jest bardzo duże. By dodatkowo skomplikować sytuację, w przededniu mistrzostw świata w piłce nożnej prowadzone są ogromne inwestycje drogowe, polegające na ogół na tym, że do trzech istniejących pasów ruchu w danym kierunku dobudowywane są dwa następne, więc często roboty drogowe powodują konieczność wykonywania dodatkowych manewrów. Dokładając do tego fakt, że w RPA – jak w wielu innych byłych koloniach brytyjskich – ruch jest lewostronny, po wyjechaniu z lotniska wlekliśmy się niepewnie w kierunku, który wskazywał nam GPS. Na szczęście były korki, wobec czego nie wyróżnialiśmy się jakoś drastycznie od – powiedzmy – starych pickupów wiozących na pace murzyńskich robotników.
GPS ustawiłem na centrum handlowe Waterfall Mall w Rustenburgu. Z jednej z relacji dowiedziałem się, że znajduje się ono na wschodnich peryferiach miasta. Z kolei kemping, na którym mieliśmy się zatrzymać, leżał około 30 kilometrów na wschód od miasta. Do Rustenburga jechaliśmy mniej więcej 1,5 godziny. Po wyjechaniu z sieci obwodnic okrążających Johannesburg i Pretorię, trafiliśmy na płatną drogę szybkiego ruchu. Co kilkadziesiąt kilometrów stały bramki, w których płaciliśmy po kilka randów. W dwóch zapłaciliśmy po 9 randów, a w trzeciej – 11. Droga jak na RPA była raczej niezbyt dobra – momentami w każdym z kierunków był czynny tylko jeden pas, a nawierzchnia sprawiała wrażenia, jakby wymagała remontu.
Gdy dojechaliśmy do Rustenburga, zrobiło się zupełnie ciepło. Zaparkowaliśmy samochód i weszliśmy do centrum handlowego. Powłóczyliśmy się po nim, ale jeśli chodzi o artykuły spożywcze, znaleźliśmy tam tylko sklep firmy Woolworth’s. Chyba nie przyłożyliśmy się do szukania, ale w sumie Woolworth’s był wystarczający dla naszych potrzeb. Zrobiliśmy tam trochę podstawowych zakupów, nie wiedząc, jakie warunki będą panowały na kempingu. Ceny żywności w RPA są na ogół sporo wyższe niż w Polsce, dorównując cenom w Europie Zachodniej. Zwłaszcza dodatki do chleba są drogie. Natomiast ceny mięsa są podobne jak w Polsce – być może wynika to z tego, że RPA to zdecydowanie kraj mięsożerców. My również zaopatrzyliśmy się w mięso na grilla.
Po zakupach poszliśmy zjeść śniadanie. Za dwie jajecznice z chlebem ryżowym i tropikalny omlet dla Andrzejka w jednej z restauracji zapłaciliśmy trochę ponad 100 randów. Ceny w lokalach gastronomicznych w RPA są również nieco wyższe niż w Polsce.
Wychodząc ze sklepu, dałem kilkurandowy napiwek ochroniarzowi na parkingu. Z przewodnika wiedziałem, że jest to podobno dobrze widziane. Napiwek był skromny – jakieś 2 randy – gdyż nie miałem drobnych w portfelu, ale ochroniarz i tak się ucieszył.
By dojechać na nasz kemping, musieliśmy wrócić na drogę szybkiego ruchu, którą przyjechaliśmy, po dziesięciu minutach zjechać na drugorzędną drogę, którą przejechaliśmy kilkanaście kilometrów przez pola i osiedla, a w końcu przejechać kilka kilometrów drogą gruntową. Na szczęście droga gruntowa była dobrze ubita i można nią było jechać całkiem szybko.
Mountain Sanctury Resort to kemping znajdujący się na zupełnym odludziu w górach 30 kilometrów na wschód od Rustenburga. Droga z Johannesburga zabiera nieco ponad godzinę, z Rustenburga jedzie się mniej więcej pół godziny. Przy wejściu znaleźliśmy domek, w którym znajdowała się recepcja i mały sklepik zaopatrzony w podstawowe artykuły spożywcze. Załatwiliśmy formalności z panią recepcjonistką, która dała nam również mapkę pokazującą okolice ośrodka i pokazała, jak mamy dojechać na nasze stanowisko. Nocleg w tym miejscu rezerwowałem przez Internet. Zapłaciłem 320 randów za dwie noce kartą kredytową, wysyłając formularz z Polski. Na miejscu musiałem dodatkowo dopłacić 30 randów za samochód.
Kemping porośnięty ładną trawką był niemal całkowicie pusty. Oprócz nas była tam tylko jedna rodzina z namiotem – na stanowisku obok. Prawdę mówiąc, był tam ktoś jeszcze. Ledwo przyjechaliśmy i zacząłem rozbijać namiot, na polu namiotowym pojawiły się guźce. Podczas gdy zmagałem się z rurkami i sznurkami namiotu, dwie świnki spacerowały sobie jakby nigdy nic dookoła, zupełnie nie przejmując się nami.
| |
|
Pierwszy dzień na kempingu minął nam dość leniwie. Trochę pochodziliśmy po najbliższej okolicy. Parę godzin spędziliśmy, wylegując się na basenie. Basen położony jest niezwykle urokliwie na zielonej łące na zboczu wzgórza. Z drewnianej częściowo zadaszonej platformy, na której stoją leżaki, jest ładny widok w dół doliny na rzekę i zbiornik wodny. Woda do basenu wpada poprzez sztuczny wodospad. Jest chłodna, ale podczas upałów nie ma to dużego znaczenia. Na jej powierzchni pływa trochę martwych owadów, ale w końcu to zrozumiałe – wszak byliśmy w okolicy, w której kwitło biologiczne, w tym także owadzie życie. Dla Andrzejka te pływające zwłoki stanowiły dodatkową atrakcję, bo mógł bawić się w robienie pogrzebów.
W pobliżu platformy znalazłem dziwny biało-brązowo-czarny kolec. Gdy znudziło nam się już leżenie na basenie, poszliśmy do recepcji kupić lody. Przy okazji zapytaliśmy się, do kogo należy kolec. Pani odpowiedziała nam, że do jeżozwierza.
Zgłodnieliśmy i poszliśmy zrobiliśmy sobie grilla. Grill, czyli po afrykanersku braai to rozrywka ogromnie w RPA popularna. W Mountain Sanctury Park na każdym stanowisku znajdował się murowany grill. Na innych kempingach niekiedy spotykaliśmy się z innymi rozwiązaniami – czasem metalowy grill był wkopany w ziemię, a czasem grill można było po prostu pobrać z kuchni. W Mountain Sanctuary Park nie ma kuchni, więc jeśli ktoś nie ma zamiaru żywić się podczas pobytu tam jedynie potrawami z grilla, trzeba pamiętać o zabraniu jakiejś kuchenki turystycznej.
W Polsce nigdy nie grillowaliśmy, odkąd podjęta kilka lat temu próba (przy wykorzystaniu taniego jednorazowego grilla) zakończyła się zupełnym fiaskiem. Tym razem udało nam się bez problemów zapalić grilla przy pomocy podpałki i upiekliśmy sobie wołowinę oraz cukinię. Wołowina, jak to wołowina, była raczej twardawa, za to cukinie były doskonałe. W połączeniu ze świeżą sałatą była to całkiem dobra i sycąca kolacja.
W międzyczasie zapadła noc. Na kempingu zrobiło się zupełnie ciemno. Bezchmurne niebo rozświetlały roje gwiazd. W ich słabym świetle próbowaliśmy znaleźć światło do łazienek. Nie było to łatwe. Trzeba było uważać, by nie wejść w krzaki lub nie podrapać sobie twarzy gałęziami.
Do łazienek z naszego stanowiska nie było daleko. Znajdowały się one w dwóch niskich budynkach, jeden dla kobiet i jeden dla mężczyzn. W każdym znajdowało się kilka łazienek, każda z osobnym wejściem. W każdej łazience był prysznic, ławka, toaleta i umywalka. Małgosia poszła do części dla kobiet, a ja z Andrzejkiem poszedłem do części dla mężczyzn. Woda była gorąca i trudno było ustawić odpowiednią temperaturę. Tuż przed wyjazdem gdzieś zapodział się jeden z bucików kąpielowych Andrzejka, co dodatkowo komplikowało sprawy, bo nie mogłem chłopaka ustawić bezpośrednio na podłodze.
Po ablucjach wróciliśmy do namiotu i poszliśmy spać. Spało nam się nieźle, choć kilkakrotnie w nocy ocknąłem się, bo było mi zimno. Temperatura wyraźnie spadła. Za każdym razem okrywałem Andrzejka, który ma niestety tendencję do rozkopywania się. W nocy coś hałasowało w pobliżu naszego namiotu, ale nie chciało mi się wyglądać na zewnątrz, żeby sprawdzić, co to było.
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 Następna strona