W nocy trochę padało, lecz rano rozpogodziło się. Mimo to namiot był mokry i przykro było go składać, bo mieliśmy świadomość, że już go w Afryce nie rozłożymy.
Rano po śniadaniu ruszyliśmy znowu w drogę. Celem był Johannesburg. Nasza wyprawa nieuchronnie zbliżała się do końca i parę ostatnich dni chcieliśmy spędzić w stolicy.
Najpierw jednak pojechaliśmy na farmę Wegraakbos Diary, znajdującą się kilkanaście kilometrów od Tzaneen. Byliśmy tam trochę po 9. Codziennie od 10 po farmie specjalizującej się w produkcji serów oprowadzani są goście. Murzyn pracujący na farmie powiedział nam, że możemy pochodzić sobie po farmie. Poszliśmy więc na spacer, oglądając sobie zwierzęta gospodarskie. Najbardziej urocze były biegające swobodnie po łące świnki – niektóre maciorki miały małe prosiaczki.
| |
|
Właścicielem farmy okazał się miły Szwajcar w średnim wieku. Opowiadał, że gdy mieszkał w Szwajcarii, nigdy do głowy mu nie przyszło, że będzie produkował sery. Studiował geologię i myślał, że z tą dyscypliną zwiąże swoje życie. Jako geolog trafił do Afryki, lecz znalazł farmę, która mu się spodobała, i postanowił zacząć produkować sery. Dzięki niemu dowiedzieliśmy się trochę o tym, w jaki sposób produkuje się żółte sery. Za oprowadzenie zapłaciliśmy 50 randów od osoby (Prosiaczek bezpłatnie). Kupiliśmy też kilka krążków sera i kubek jogurtu dla Andrzejka.
| |
|
Droga do Johannesburga przez większą część prowadziła autostradą. Ruch nie był zbyt duży, więc mogliśmy szybko jechać. Małgosia, która podczas naszej podróży do perfekcji opanowała sztukę jeżdżenia po drogach RPA, przejechała ponad 400 kilometrów w 3 godziny.
W okolicach Johannesburga zaczęły się problemy. Od kilku dni GPS dziwnie szybko wyładowywał się – i to nawet wtedy, gdy był podłączony do gniazdka zapalniczki. Włączanie i wyłączanie kabla pomagało na jakiś czas. Oznaczało to jednak, że trochę musieliśmy się gimnastykować podczas jazdy.
Po trzech tygodniach jeżdżenia po RPA naszym wypożyczonym nissanem nie mieliśmy już żadnych problemów z techniką jazdy czy z ruchem lewostronnym. Mogliśmy więc przyjrzeć się w pełnej krasie systemowi autostrad otaczających to miasto. Mimo że w każdym kierunku było wiele pasów, momentami chyba 5 czy 6, ruch na drogach był bardzo duży.
W Johannesburgu chcieliśmy zatrzymać się w jednym z miejsc odwiedzanych przez plecakowiczów. Jest to specyficzna kategoria noclegów, odwiedzanych chętnie przez młodych ludzi z plecakami i ze skromnym budżetem. Niska cena, dobra jakość i dostęp do internetu – tego właśnie trzeba nam było.
Chcieliśmy zamieszkać w znajdującym się na wschodnich przedmieściach Kempton Parku. W przewodniku znalazłem miejsce przy ulicy Gladiator Street, ale gdy GPS nas tam doprowadził, okazało się, że nie ma tam żadnego schroniska. Młodzi ludzie, którzy stali przed miejscową szkoła, powiedzieli nam, że Kempton Park jest bardzo daleko stąd. Jest to tak naprawdę inne miasto – i tam, i tu jest ulica Gladiator Street, ale jesteśmy teraz w Johannesburgu, a nie w Kempton Park. Wprowadziłem więc do GPSu dane innej noclegowni, która miała znajdować się w dzielnicy Kensington, niewątpliwie wchodzącej w skład Johannesburga.
W Diamond Digger's Lodge wzięliśmy pokój z osobną łazienką i była to chyba najdroższa opcja w tym miejscu, kosztująca 350 randów za noc. Pokój był ładny i duży, a miejsce sprawiało takie wrażenie, jakiego właśnie się spodziewaliśmy. Mnóstwo młodych ludzi z różnych stron świata spędzało tu czas na pogawędkach, grze w szachy czy wspólnym piciu piwa. Była też oczywiście kuchnia. W niej właśnie przygotowaliśmy sobie kolację.
Nad grą w szachy zastanawiałem się, jednak skończyło się na pogawędce z sympatycznym Nowozelandczykiem.
Andrzejek w międzyczasie znalazł sobie towarzystwo, bawiąc się z psem jednego z gości.
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 Następna strona