Umówiliśmy się na śniadanie o 7:30 i gdy zeszliśmy na dół, już na nas czekało. Zjedliśmy zupę mleczną i jajecznicę. Ja do zupy dodałem sobie specjalnie do tego celu przeznaczone herbatniki. Było to całkiem przyjemne danie.
Za Vryheidem droga wiodła głównie przez pustkowia, mijając tylko dwa większe miasta. W nocy musiało być bardzo zimno. Gdy zatrzymaliśmy się na chwilę na poboczu, znaleźliśmy w trawie resztki śniegu. Dobrze, że nie nocowaliśmy pod namiotem.
Przejechaliśmy przez obszar, na którym płonęły resztki lasu. Sam las został ścięty, a płonęły głównie pniaki, które pozostały po wycince. Był to chyba jakiś uzgodniony z władzami zabieg, który miał oczyścić teren pod uprawę, bo drogi pilnował patrol policyjny.
Obok stała tablica ostrzegająca przed zatrzymywaniem się na poboczu ze względu na przestępstwa drogowe. Podobne widzieliśmy już w okolicach Johannesburga. Kilka kilometrów za znakiem na poboczu stał nieduży samochód. Obok niego zobaczyliśmy rodzinę Murzynów z małym dzieckiem. Mężczyzna próbował nas zatrzymać, pokazując na pustą butelkę. Może faktycznie skończyła mu się benzyna, ale ze względu na ostrzeżenia woleliśmy tego nie sprawdzać. Jeśli rzeczywiście wysechł mu bak, to stało się to w wyjątkowo kiepskim miejscu.
Sami musieliśmy wkrótce potem zatankować nasz samochód. Jeśli wcześniej nie wspominałem o tankowaniu (bo o czym tu wspominać), to tym razem piszę o tym. Na malutkiej stacji benzynowej przy zagubionym w lesie sklepie benzynę nalewał nam do samochodu biały mężczyzna. Na wszystkich stacjach benzynowych, które dotąd widzieliśmy, pracowali wyłącznie Murzyni. Widocznie praca ta nie cieszy się wielką estymą.
W końcu wczesnym popołudniem dojechaliśmy do dzisiejszego celu. Było to miasto Barberton.
Jest to stare miasto górnicze, ale – inaczej niż w przypadku Pilgrim’s Rest nie jest to skansen, lecz miejsce, w którym normalnie żyje się i pracuje. W okolicach nadal znajduje się kilka czynnych kopalń. Można je nawet podobno zwiedzać, choć ze względu na to, że wstęp dla dzieci jest zabroniony, nie skorzystaliśmy z tej formy spędzania czasu.
Najpierw pojechaliśmy na znajdujący się przy głównej ulicy kemping. Ponieważ zgodnie z prognozą, którą przeglądałem w Internecie, w Barberton pogoda miała być tylko trochę lepsza niż w KwaZuluNatal, zdecydował się wziąć domek za 450 randów. Domek był całkiem spory, było w nim aż 6 łózek. Poza tym znajdowała się w nim w pełni wyposażona kuchnia. Telewizora nie było, ale – prawdę mówiąc – w miejscach, w których się zatrzymywaliśmy, i tak na razie nie mieliśmy za bardzo ochoty oglądać telewizję.
Zostawiliśmy w domku bagaże i poszliśmy pochodzić po mieście.
Miasto nie jest bardzo duże, ale w porównaniu z miejscami, w których dotąd mieszkaliśmy, było całkiem spore. Idąc pod górkę w kierunku centrum miasteczka, minęliśmy centrum handlowe. Ładne piętrowe domy miały na parterze rząd sklepów. Po chodnikach szli ludzie, zajęci swoimi sprawami.
Na podstawie mapki w przewodniku znaleźliśmy biuro informacji turystycznej. Obsługa była bardzo pomocna i obdarowała nas całym naręczem ulotek, map i folderów. Tak obdarowani poszliśmy zwiedzać miasteczko.
Najpierw zwiedziliśmy muzeum miejskie. Ekspozycja składała się ze starych zdjęć i antyków. Obejrzeliśmy też niedużą wystawę poświęconą prehistorii człowieka. Na mapkach miasta były też zaznaczone inne miejscowe atrakcje. Połączone one są ze sobą w taki sposób, że można je obejrzeć, idąc zaznaczoną na mapkach trasą, która nosi nazwę Heritage Walk.
Jedną z nich był położony w pobliżu Belhaven House. Jest to dom, w którym na przełomie wieków mieszkała rodzina jednego z tutejszych przemysłowców. Zwiedzanie odbywa się co godzinę. Zdążyliśmy na ostatnią turę o godzinie 16. Nie sądzę, by w Barberton zatrzymywało się wielu turystów, więc nie jest wykluczone, że w większości przypadków przewodnik oczekiwał przybycia turystów nadaremno. Tym razem zjawiliśmy się my. Przewodnik zainkasował skromną opłatę, wynoszącą 10 randów od osoby i rozpoczął oprowadzanie.
Wystój domu nie był oryginalny, lecz składał się z zakupionych przez miejscowe władze przedmiotów z epoki. Całość była jednak bardzo ładnie urządzona, a przewodnik chętnie odpowiadał na pytania.
Jak już napisałem, o godzinie 16 jest ostatnia tura zwiedzania, co oznaczało, że nie mieliśmy szans obejrzeć Stopforth House, innego starego domu udostępnionego do zwiedzania z przewodnikiem. Dlatego po zakończeniu zwiedzania Belhaven House poszliśmy szybko obejrzeć znajdujący się w pobliżu Fernlea House. Dom ładnie położony u wylotu doliny ale w środku nie ma nic szczególnie ciekawego. Znajdują się tu jakieś stare zdjęcia i informacje na temat położonej u góry doliny turbiny.
Turbina stała się naszym kolejnym celem. Jest to po prostu pompa, którą na początku XX wieku zainstalowano w celu dostarczania wody do położonego niżej miasta. Wybraliśmy się na spacer do turbiny, zainteresowani głównie lasem i przyrodą, mniej zaś samą maszyną. Po drodze liczyliśmy przechodzące przez drogę stonogi. Piękne, grube i kolorowe wzbudzały zupełnie zrozumiały zachwyt Andrzejka.
Gdy wracaliśmy, zaczęło mżyć. Prognoza pogody znów okazała się trafna. Trochę spacerowaliśmy jeszcze po mieście, w końcu jednak zrobiliśmy zakupy w supermarkecie.
Wieczór spędziliśmy, czytając. Z jednej z ulotek, które otrzymaliśmy w punkcie informacji turystycznej, dowiedzieliśmy się na przykład, że to z Barberton pochodzą gerbery. Pod koniec XIX wieku jakiś podróżnik znalazł rosnące dziko gerbery w lesie w okolicach Barberton i doszedł do wniosku, że można by spróbować hodować ten kwiat w ogrodzie. Gerbery tak się spodobały, że do dzisiaj są jednym z najpopularniejszych kwiatów w kwiaciarniach.
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 Następna strona