Ranek był ciepły i ładny. W kuchni zjedliśmy śniadanie, złożyliśmy namiot, który zdążył tymczasem wyschnąć, i wyjechaliśmy. Pierwszym punktem programu miał być Shakaland. Jest to wioska zbudowana dla potrzeb brytyjskiego serialu o Zulu Czace, legendarnym królu Zulusów z początku XIX wieku. Serial był w latach 80-tych emitowany przez TVP i pamiętam, że bardzo mi się podobał.
Jechaliśmy bardzo szybko, bo zgodnie z informacjami z przewodnika zwiedzać to miejsce można tylko w ramach programu, który rozpoczyna się codziennie o godzinie 11. W miejscu jednak, które zgodnie ze wskazaniami GPSu miała być wioska, nie było nic prócz kilku chałupek i wiejskiego sklepiku. Tym razem elektronika nas zawiodła. Słabo mówiący po angielsku pan ze sklepiku powiedział nam, że do Shakalandu trzeba jeszcze pojechać trochę dalej. Faktycznie po kilku minutach jazdy dotarliśmy do bocznej drogi, która zgodnie z drogowskazem miała doprowadzić nas do celu naszej podróży. Na miejsce dojechaliśmy o godzinie 11:05, ale na szczęście zwiedzanie jeszcze się nie zaczęło.
Kupiliśmy wersję 1,5-godzinnego zwiedzania za 100 randów od osoby (Andrzejek za darmo). Był jeszcze sporo droższy wariant za 260 randów, obejmujący również pokaz tańców ludowych i lunch składający się z zuluskich potraw, ale cały program miał trwać 3 godziny, a chcieliśmy jeszcze to i owo dzisiaj obejrzeć.
Wioska składała się z zuluskich chat. Część spośród nich była wykorzystywana jako domki hotelowe. Na początku wycieczki mogliśmy sobie jeden taki domek obejrzeć – sprawiał dość przyjemne wrażenie. Później obejrzeliśmy film na temat historii Zulusów. Film w sporej części składał się z fragmentów wspomnianego wcześniej serialu o Zulu Czace.
| |
|
Kolejnym punktem programu było oglądanie miniaturowego modelu wioski, a przewodnik – ubrany w tradycyjny strój młody mężczyzna – opowiadał nam o układzie domów w zuluskich wioskach. Dla nas najbardziej intrygująca była biało-czerwona flaga zatknięta na centralnym placu. Gdy przewodnik wyjął flagę z ziemi i powiedział, że nie oznacza ona szczególnego szacunku Zulusów dla Polski, zaczęliśmy się śmiać, wyjaśniając, że o to właśnie chcieliśmy zapytać.
| |
|
Potem poszliśmy zobaczyć bramę do wioski i pokazano nam, jak wygląda tradycyjne zuluskie powitanie. Na nasze spotkanie wyszedł wódz wioski i wszyscy witaliśmy się z nim, podając mu w specyficzny sposób rękę. Potem przyglądaliśmy się rzemieślnikom przy pracy, fotografowaliśmy się z wodzem, trzymając dzidę, oglądaliśmy partyjkę zuluskiej gry planszowej i dziewczyny z garnkami na głowach. Był też pokaz produkcji zuluskiego piwa, a nawet jego degustacja. Odwiedziliśmy też chatę szamana – na środku paliło się ognisko, a na ścianie wisiała gaśnica, co nas bardzo ubawiło. Na końcu mogliśmy kupić wytwory rodzimego rzemiosła – koralikowe naszyjniki i bransolety, nic jednak nie kupiliśmy. Żal nam było dzieci, które wyraźnie znudzone pałętały się po wiosce podczas zwiedzania, ale generalnie wycieczka była przyjemna.
| |
|
| |
|
| |
|
| |
|
| |
|
| |
|
Potem pojechaliśmy do Eshowe. W tym całkiem sporym miasteczku znajduje się w kompleksie kolonialnego fortu muzeum z wytworami miejscowej sztuki. Muzeum jest nieduże, składa się z jednej, choć całkiem sporej sali. Miła pani oprowadziła nas, omawiając poszczególne eksponaty.
Po zwiedzaniu muzeum chcieliśmy zobaczyć wytwórnię papieru, która również znajdowała się na terenie fortu, ale okazało się, że jest zamknięta.
Natomiast skorzystaliśmy z niedzielnej oferty lokalnej restauracji, gdzie za 70 randów od osoby można było zjeść lunch podawany w formie bufetu. Obiad był smaczny i najedliśmy się do syta. Po potrawach z grilla oraz prostych potrawach przyrządzanych na prymusie miłą odmianą była możliwość zjedzenia czegoś innego.
Po obiedzie poszliśmy zwiedzać fort, w którym znajduje się kolekcja starych ubrań, zdjęć i rysunków. Znaczenie poszczególnych eksponatów wyjaśniał nam przewodnik. I muzeum, i fort zwiedza się za darmo.
W Eshowe znajduje się jeszcze jedna atrakcja – las Dlinza, który zwiedza się spacerując po napowietrznych ścieżkach. Zrezygnowaliśmy jednak z jego zwiedzania. Zrobiło się już dość późno, a pogoda zaczęła się psuć. Nie padało, lecz napłynęły chmury i zaczęło wiać. Czuć było, że nadchodzi nowy front atmosferyczny. Odpowiadało to temu, co zapowiadały prognozy pogody, z którymi zapoznałem się w Internecie.
Już wcześniej zdecydowaliśmy się dać sobie spokój z Górami Smoczymi. Prognozy pogody wskazywały, że na lepszą pogodę niż w KwaZuluNatal możemy liczyć bardziej na północy. Dlatego też ruszyliśmy na północ.
Po drodze przez chwilę obserwowaliśmy wioski w KwaZuluNatal. Były bardzo biedne, biedniejsze niż te, które dotąd widzieliśmy w innych częściach RPA. Przypominały właściwie bardziej widoki, które napotkaliśmy w Suazi.
Faktycznie wkrótce zaczęło lać. Na tyle szybko, na ile pozwalały warunki, jechaliśmy na północ. Do godziny 18, gdy zaczęła się robić szarówka, dojechaliśmy do Vryheidu. Oczywiście noclegu na kempingu ze względu na pogodę nie brałem pod uwagę. Wyszukałem więc, posługując się GPSem, jakiś pensjonat. Okazał się on sporą rezydencją w dzielnicy willowej. Gdy zadzwoniłem do drzwi, otworzyła mi murzyńska służąca. Zaprowadziła mnie na piętro, do swojej pani. Pani była białą starszą kobietą, sprawiającą wrażenie schorowanej. Ledwie mogła chodzić. Wziąłem za 700 randów największy, luksusowy pokój. Cena ta obejmowała także śniadanie.
Sądząc po księdze gości, do której musiałem się wpisać, niewielu podróżnych zatrzymywało się w tym pensjonacie.
Samochód zaparkowaliśmy w ogrodzie i poszliśmy do pokoju. Był ogromny, przytulny, a w łazience była duża wanna. To również była przyjemna odmiana po noclegach pod namiotem.
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 Następna strona