W nocy padało, ale gdy wstaliśmy, nic już nie kropiło z nieba, choć niebo było szczelnie zasnute chmurami. Trawa wokół namiotu była mokra. Poszliśmy do łazienki i na blacie koło zlewów zrobiliśmy sobie śniadanie. Piliśmy między innymi dziwny napój, który kupiliśmy wczoraj w markecie. Nie miał nawet nazwy w języku angielskim – na opakowaniu był tylko napis w jakimś rodzimym języku murzyńskim. Był to zasadniczo napój o barwie mleka, ale jego głównym składnikiem była sfermentowana, rozdrobniona kukurydza przez co miał dziwną, grudkowatą konsystencję. Kupiliśmy wariant smakowy z aromatem banana, ale w sklepie była też wersja naturalna, bez aromatów.
Po powrocie do namiotu zauważyliśmy, że wszędzie dookoła kręcą się niewielkie małpki. Było to spore stado. Niektóre samice nosiły na brzuchach swoje małe. Małpy były wyjątkowo bezczelne – oczywiście dobrały się do kubłów na śmieci, ale próbowały również wedrzeć się do namiotu i do samochodu. Gdy chowając pozostałości po śniadaniu do samochodu odwróciłem się, by przegonić małpy, które powłaziły pod tropik namiotu, jedna wyjątkowo bezczelna weszła do bagażnika, rozerwała worek z chlebem i ukradła kilka kromek.
| |
|
I tak wcale nie najgorzej na tym wyszliśmy, przynajmniej nasz namiot ocalał. Nasz sąsiad nie miał tyle szczęścia. Był to starszy pan, który podróżował z młodym Murzynem. Starszy pan mieszkał w jednym namiocie, a młody Murzyn w drugim. Rano gdzieś obaj pojechali, może na ryby, gdyż poprzedniego dnia widziałem, jak oglądają wędki. Tymczasem małpy wlazły pod tropik mniejszego namiotu, być może wyczuwając w nim jedzenie, i tak się tam rzucały, że namiot praktycznie się wywrócił. Wieczorem, gdy sąsiedzi przyjechali znowu do obozu, dowiedziałem się od nich, że małpom udało się zrobić dziurę w sypialni.
W tej chwili jednak bardziej niż małpy martwiła mnie pogoda. Zgodnie z planem mieliśmy jutro wyjechać znad morza i ruszyć w kierunku wysokiego pasma Gór Smoczych. Jak to w wysokich górach bywa, nawet w środku lata niekiedy zdarzały się zimne noce, a teraz była wiosna – i do tego kiepska pogoda. Podobnie jak w przypadku Sugarloaf na wszelki wypadek zarezerwowałem pola namiotowe w dwóch miejscach w Górach Smoczych i teraz plułem sobie w brodę. W Sugarloaf też zrobiłem rezerwację i okazało się to zupełnie niepotrzebne – na ogromnym kempingu zapełnionych było może 10% stanowisk. O ile w Parku Krugera rezerwacja jest obowiązkowa, o tyle w innych miejscach jest to zupełnie zbędne. Być może – tak jak u nas – sytuacja zmienia się podczas wakacji szkolnych.
Postanowiłem sprawdzić, jak ma się sprawa z pogodą w Górach Smoczych. Wyczytałem w przewodniku, że w mieście jest kawiarenka internetowa i mieści się w pensjonacie BiB’s. Dlatego też po śniadaniu pojechaliśmy do miasteczka. Pensjonat znaleźliśmy bez kłopotu, gdyż znajduje się przy głównej ulicy. Na parterze znajduje się chyba coś w rodzaju informacji turystycznej. Gdy tam wszedłem, jedna z pań najpierw zapytała, z jakiego kraju pochodzimy, a gdy usłyszała, że z Polski, przywitała nas swojskim „dzień dobry”. Niestety, jak sama przyznała, na tym kończyła się jej znajomość języka polskiego.
Pani poinformowała nas, że kawiarenkę internetową znajdziemy obok stacji benzynowej. Faktycznie jest tam sklep, w którym mieści się również biuro turystyczne, a na środku jest kilka komputerów. Za 15 minut korzystania z Internetu trzeba zapłacić 15 randów. Sprawdziłem pogodę w Górach Smoczych i okazało się, że będzie koszmarna. Nie dość, że miało padać, to do tego noce miały być zimne, z temperaturą spadającą do 7 stopniu Celsjusza. Tylko jutro i pojutrze pogoda miała się na chwilę poprawić. To przesądziło, że postanowiliśmy dać sobie spokój z Górami Smoczymi. Pewnie są ładne, ale to bez sensu jechać kilkaset kilometrów, po to, by w dzień moknąć, a w nocy trząść się z zimna.
Zastanawiając się, co by tu zrobić, pojechaliśmy na przystań. Odpływały z niej statki w dwugodzinny rejs po jeziorze. Zastanawialiśmy się, czy się wybrać na wycieczkę statkiem czy jednak dać sobie spokój. Bilety na statek nie były najtańsze, kosztowały 130 randów, ale doszliśmy do wniosku, że i tak nie mamy nic lepszego do roboty. Przed nami na pokład weszła jakaś grupa wycieczkowa – chyba były to dzieci z miejscowej szkoły. Gdy my próbowaliśmy wejść na pokład, zatrzymał nas kapitan. Okazało się, że grupa wynajęła cały statek. Los rozstrzygnął w ten sposób za nas – darowaliśmy sobie rejs.
Wróciliśmy wobec tego na kemping. Najpierw jednak odwiedziłem biuro Ezemvelo KZN Wildlife. Okazało się, że kratek do grilla nie mają, natomiast mają na stanie jeden grill, który wypożyczają zasadniczo grupom zorganizowanym. Udało mi się jednak uprosić panią kierowniczkę, żeby pożyczyła go nam. Pani kierownicza powiedziała, że ktoś nam ten grill przywiezie.
Pojechaliśmy zatem na kemping, przypilnować, czy faktycznie zjawi się ktoś z grillem. Nie minęło 20 minut, gdy przyjechała mała ciężarówka. Jakiś człowiek przywiózł grill – okazało się, że grill jest faktycznie tak wielki, że mógłby posłużyć sporej grupie ludzi.
Posiedzieliśmy trochę w samochodzie, czytając książki. Czasem padał deszcz, czasem przestawał, generalnie jednak było mokro i dość zimno.
W końcu pojechaliśmy z nudów do Crocodile Centre. Jest to położony kilka kilometrów za miastem ośrodek, w którym są hodowane krokodyle różnych gatunków. W rzeczywistości w RPA występuje tylko jeden gatunek – krokodyl nilowy. Właśnie przedstawicieli tego gatunku widzieliśmy wcześniej na wolności w Suazi i w Parku Krugera.
Wstęp kosztuje 35 randów. Wchodzi się najpierw do budynku, w którym znajduje się ekspozycja składająca się w znacznej części z kości i czaszek krokodylów (a przy okazji innych występujących w RPA zwierząt). Gdy byliśmy w środku rozpadał się deszcz, więc musieliśmy zaczekać trochę, aż znowu przestanie kropić. Było nam żal, gdy jedna z nauczycielek, która przyjechała ze szkolną wycieczką, zaczęła poganiać dzieci i wszystkie musiały biec w deszczu.
Gdy trochę przestało padać, kontynuowaliśmy zwiedzanie. W ośrodku można było zobaczyć baseny, w których kąpały się krokodyle w najróżniejszym wieku. Jest też część, która nosi nazwę parku cykad, ale – prawdę mówiąc – żadnych cykad tam nie dostrzegliśmy. Może schroniły się przed deszczem.
Po powrocie na kemping poszliśmy po raz pierwszy nad morze. Oczywiście pogoda nie zachęcała plażowania, ale chcieliśmy zobaczyć, jak wygląda plaża. Idzie się do niej drewnianym chodnikiem, który prowadzi kilka metrów nad ziemią nad brzegiem jeziora. Przy wejściu na ścieżkę znajduje się znak ostrzegający przed krokodylami, które mieszkają w jeziorze.
Plaża jest bardzo, bardzo szeroka, co świadczy o dużej różnicy między poziomem wody w czasie przypływu i w czasie odpływu. Plażowanie na niej musi być pewnie przyjemne, gdy pogoda jest ładna. Teraz jednak nie było słońca i nawet jeśli nie padało, to wiał silny wiatr. Dlatego też chwilę poobserwowaliśmy bałwany uderzające o brzeg morza i wróciliśmy na kemping.
Wieczorem ze względu na deszcz przenieśliśmy braai pod zadaszenie obok zlewozmywaków w kuchni i przesiedzieliśmy przy nim sporą część wieczoru, jedząc polędwiczkę owiniętą w boczek, grillowane cukinie i specjał, który znaleźliśmy w miejscowym markecie – niewielkie bułeczki przeznaczone specjalnie do pieczenia na grillu.
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 Następna strona