Mlilwane-St Lucia 29.10.2009

Gdy obudziliśmy się, nadal padało. Gliniasta gleba pod wpływem wilgoci zaczęła się świecić. Odczekaliśmy, aż trochę mniej będzie padało, i pobiegliśmy do samochodu. Samochodem podjechaliśmy pod kuchnię, w której szybko się schroniliśmy.

Wczoraj podczas kolacji towarzyszyła nam jakaś grupa zorganizowana. Pilot i kierowca, którzy pełnili też obowiązki kucharzy, odstąpili nam jeden z palników, dzięki czemu mogliśmy ugotować sobie kolację. Tym razem mieliśmy mniej szczęścia, bo ta sama grupa znowu okupowała kuchnię, a wszystkie palniki były zajęte.

Gdy jedna grupa kończyła, zjawiła się druga grupa ze swoimi kucharzami, ale zdążyliśmy przejąć palnik.

Po śniadaniu wróciliśmy do namiotu. Przestało padać, ale było bardzo mokro. Nasz namiot, który do tej pory sprawiał wrażenie nowiutkiego, po złożeniu go na czerwonej, lepiącej się od wilgoci glinie, nie wyglądał już tak ładnie.

Pojechaliśmy ku bramie wjazdowej. Właściwa, jak sądziliśmy, droga była jednak w pewnym momencie zagrodzona gałęziami. Zjechaliśmy na jakąś inną drogę, ale baliśmy się, że zabłądzimy. Na szczęście nadjechał samochód, którym kierował biały mężczyzna, chyba jakiś pracownik parku. Zaoferował się, że nas będzie pilotował do bramy. I w ten sposób zostaliśmy doprowadzeni do celu.

Po wyjechaniu z drogi gruntowej na asfalt ruszyliśmy na południowy-wschód, do granicy z RPA. W tej części RPA osiedla były jeszcze biedniejsze niż te, które widzieliśmy na zachodzie kraju. Okrągłe małe chatki kryte słomą, którą czasem przytrzymywała na dachu stara opona, sprawiały smutne wrażenie. Zrobiliśmy nawet kilka zdjęć z okien samochodu, by zachować w pamięci ten widok.

Ubogie domy w Suazi
Ubogie domy w Suazi

Na granicy zjawiliśmy się trochę po 12. Najpierw ludzie pilnujący porządku na granicy kazali nam zaparkować samochód na wielkim błotnistym placu, a potem musieliśmy ustawić się w kolejce. O ile ta po stronie Suazi nie była szczególnie długa, to w tej po stronie RPA spędziliśmy chyba pół godziny. Zważywszy, że do Suazi wjechaliśmy bez żadnych kolejek, trochę nas to zaskoczyło.

Po przekroczeniu granicy ruszyliśmy do Saint Lucia, popularnej nadmorskiej miejscowości turystycznej znajdującej się w prowincji KwaZuluNatal. Chcieliśmy po trudach zwiedzania zapewnić sobie i Andrzejkowi kilka dni relaksu na plaży. Przez cały czas padało, miałem jednak nadzieję, że nad morzem pogoda się zmieni. Niestety, spotkał mnie zawód. Najwyraźniej front atmosferyczny, który zepsuł nam pogodę w Suazi, nie był lokalny, lecz oddziaływał na spory kawałek Afryki.

Gdy dojechaliśmy już do Saint Lucia najpierw pojechaliśmy na zakupy, a później na kemping. Samo miasto jest w sumie niedużą osadą, w której są dwa supermarkety, kilka mniejszych sklepików, w których większości przypadków sprzedawane są takie same chińskie plastikowe bzdury co w podobnych przybytkach w innych nadmorskich kurortach na całym świecie, oraz trochę pensjonatów i restauracji.

Kemping rezerwowałem i opłaciłem w Polsce. Wszystkie niezbędne informacje na temat cen oraz adresy internetowe, poprzez które należy prowadzić korespondencję dotyczącą rezerwacji, znajdują się na stronie organizacji Ezemvelo KZN Wildlife (http://www.kznwildlife.com/site), która zajmuje się ochroną przyrody w prowincji KwaZuluNatal i która jest właścicielem kempingów w parkach narodowych znajdujących się na terenie tej prowincji.

Gdy dojechaliśmy kiepską, dziurawą drogą do kempingu Sugarloaf, który znajduje się kilka kilometrów za miastem, okazało się, że najpierw musimy zameldować się w biurze Ezemvelo KZN Wildlife, a biuro jest na granicy miasta. Musieliśmy zatem zawrócić i znowu pojechać pełną dziur drogą do biura i po okazaniu potwierdzenia rezerwacji dostaliśmy przepustkę uprawniającą do wjechania na kemping.

Kemping Sugarloaf pod pewnymi względami nie był zły. Przynajmniej podłoże było trawiaste, co było miłą odmianą po błotach Suazi i twardej skorupie w Parku Kurgera. Niestety, miał kilka sporych wad. Po pierwsze, w murowanych grillach nie było kratki, po drugie zaś nie było kuchni. Poszedłem poszukać kratki, ale oczywiście żadnej nie znalazłem. Widziałem natomiast stadko mangust szukających jedzenia w kuble na śmieci.

W poszukiwaniu kratki do grilla nie pomogli mi również strażnicy. Powiedzieli tylko, że kratkę dadzą mi pewnie w biurze, ale oświadczyli zarazem, że biuro jest czynne do godziny 16, czyli zostało właśnie przed chwilą zamknięte. Małgosia była wściekła. Do tego przez cały czas padało.

W konsekwencji zjedliśmy kolację obok łazienki. Pod zadaszeniem był tam blat i zlewy przeznaczone do mycia naczyń. Na blacie przy pomocy prymusa ugotowaliśmy sobie jedzenie. Po kolacji udaliśmy się na spoczynek. Przez całą noc o tropik uderzały kropelki deszczu.

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 Następna strona