Cahuita, 2.02.2013

Rano poszliśmy najpierw do pralni. Trochę się nam już brudów zgromadziło, więc trzeba było coś z tym zrobić. Było wpół do ósmej, więc pierwsza napotkana przez nas pralnia była jeszcze nieczynna, ale druga i owszem była już otwarta. Za wypranie kosza ubrań zapłaciliśmy 3500 kolonów. Tu, niestety, Andrzejek miał nieprzyjemną przygodę. Odłączył się od nas, gdy przygotowywaliśmy pranie, i wyszedł na drogę. Tu w jego kierunku pobiegły psy, a Andrzejek, który boi się psów, zaczął biec. Psy prawdopodobnie chciały się po prostu bawić, a widząc uciekającego chłopca ruszyły za nim w pościg. W tym czasie my w pralni sortowaliśmy ubrania. Gdy wyszliśmy na zewnątrz złapałem psy, a Małgosia odciągnęła Andrzejka, który był przerażony. Dziecko najadło nam się strachu i całe szczęście, że na tym się to skończyło.

Potem zjedliśmy śniadanie. I przy tej okazji mieliśmy okazję przyjrzeć się cenom w lokalach gastronomicznych w Cahuicie. Są horrendalne, mniej więcej dwukrotnie wyższe niż w mniej turystycznych miejscach w Kostaryce. Chyba nawet przewyższają ceny w Tortugero, O ile jednak w Tortugero wysokie ceny uzasadnia fakt, że miejscowość ta jest położona praktycznie na kompletnym odludziu, a zaopatrzenie dowieźć można tylko łódką, w Cahuicie jest to czyste zbójectwo wynikające z chęci wzbogacenia się kosztem głupich gringosów, którzy mają portfele pełne „zielonych”. Stosowany jest nawet amerykański zwyczaj dodawania do rachunku 10% za obsługę, z którym nigdy nie spotkaliśmy się ani wcześniej, ani później w całej Kostaryce.

Zjedliśmy zatem śniadanie warte w sumie 10 000 kolonów w jednej z knajpek przy głównej ulicy (większość była jeszcze nieczynna, życie gastronomiczne rozpoczyna się w Cahuicie dość późno). Gdy Andrzejek kończył jedzenie, pobiegłem na dworzec autobusowy, gdzie znajduje się miejscowa poczta (w przewodnikach jest nieaktualna informacja, że poczta znajduje się obok posterunku policji). Okazało się jednak, że jest ona czynna od poniedziałku do piątku, więc pocałowałem klamkę. Następnie wyruszyliśmy do parku narodowego. Park sąsiaduje z miejscowością Cahuita i jego część zaraz za wejściem jest przez miejscowych i turystów traktowana jako plaża. Stąd też zapewne zamiast tradycyjnych 10 dolarów za wejście płaci się co łaska. I tak dałem strażnikowi 10 000 kolonów (czyli około 20 dolarów), wychodząc z założenia, że warto wspierać kostarykański model turystyki. Z innych dziwnych zwyczajów można jeszcze wymienić sprawdzanie przez strażników przy wejściu bagaży – czy aby ktoś nie będzie przemycał do parku broni palnej i wnyków.

Zaraz za wejściem zauważyliśmy leniwca, dość daleko jednak od naszej ścieżki. Potem napotkaliśmy stado szopów praczy. Zwierzęta były praktycznie oswojone i wcale nie bały się ludzi. Następnie doszliśmy do śródlądowej laguny, na brzegach której mogliśmy okazję podziwiać ptactwo wodne. Zaraz za laguną z jamek w podmokłym lesie szczypce wystawiały niebieskie kraby. Napotkaliśmy również spore stado kapucynek, również sprawiających wrażenie kompletnie pozbawionych lęku przed człowiekiem.

Szop pracz
Szop pracz
Niebieski krab
Niebieski krab
Kapucynka
Kapucynka

Na cyplu, na którym zakręcał szlak, zrobiliśmy sobie przerwę na drobny posiłek, Nie tylko my potraktowaliśmy znajdujące się w tym miejscu stoliki jako okazję do odpoczynku. Było to miejsce, z którego lokalni przewodnicy zabierali turystów na nurkowania. Rafa znajduje się niedaleko od brzegu, najwyżej 500 metrów, jednak przynajmniej teoretycznie nie wolno samemu nurkować. Obowiązują przepisy, zgodnie z którymi wynajęcie przewodnika jest obowiązkowe.

Gdy tak siedzieliśmy sobie przy stoliku, życzliwy strażnik pokazał mi odpoczywającego na gałęzi żółtego węża, podobno bardzo jadowitego. A także rozłożoną na innej gałęzi niedużą iguanę. Trzeba mieć oko, by wypatrzeć te dobrze ukrywające się wśród liści i gałęzi zwierzęta.

Jadowity wąż
Jadowity wąż
Iguana
Iguana

Po trzydziestu czy czterdziestu kolejnych minutach marszu dotarliśmy do plaży Vargas, po drodze napotykając kolejnego leniwca.

Plażowanie było przyjemne i trwało parę godzin. Poza nami na plaży nikogo nie było i tylko od czasu do czasu ktoś przechodził nam za plecami po znajdującym się tam szlaku. W końcu z plaży przegonili nas strażnicy, prosząc byśmy się pośpieszyli i spróbowali opuścić park przed czwartą.

Plaża w parku narodowym w Cahuicie
Plaża w parku narodowym w Cahuicie

W drodze powrotnej najpierw napotkaliśmy parę leniwców, a potem samodzielnie wypatrzyłem na pniu tuż obok szlaku żółtego, śmiertelnie jadowitego węża.

Kapucynka
Kapucynka
Ptak wodny
Ptak wodny

Widzieliśmy też kapucynki i szopa pracza.

Po wyjściu z parku poszliśmy szukać restauracji, gdyż od śniadania zdążyliśmy już zgłodnieć. Znaleźliśmy jakąś w bocznej uliczce prowadzącej do dworca autobusowego. Ceny były w niej jak na Cahuitę dość przystępne (co nie znaczy, że niskie), a zatrudniona jako kelnerka Hiszpanka z Wysp Kanaryjskich nieźle mówiła po angielsku. Za trzy obiadki (dla nas zupa morska z mieszanki różnych mieszkańców morskich głębin, dla Andrzejka krewetki z ryżem) i trzy mleczne koktajle owocowe zapłaciliśmy około 15 000 kolonów.

Andrzejek pije wodę kokosową
Andrzejek pije wodę kokosową

Potem Małgosia z Andrzejkiem poszli do hotelu, a ja poszedłem jeszcze do pralni odebrać nasze rzeczy.


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 Następna strona