Nie musieliśmy się rano śpieszyć. Przyszliśmy na przystań o 9:45, ale musieliśmy czekać do 10:20, nim wreszcie pojawił się nasz kapitan. Podczas oczekiwania nastąpiło małe oberwanie chmury, więc musieliśmy schronić się w budce na przystani. Nie wiem, dlaczego wyobrażałem sobie, że będziemy płynąć dużym statkiem po morzu. Tak więc zdziwiłem się, gdy przypłynęła po nas mała motorówka, a jeszcze bardziej, gdy podpłynęła do budki strażników parku, w której kupuje się bilety wstępu do parku narodowego. Okazało się, że do Moin płynie się śródlądowymi kanałami, które wiodą równolegle do morza. Niekiedy nawet udawało nam się zobaczyć za wydmami wzburzone morskie fale.
Chociaż podróż miała zasadniczo na celu przejazd z jednego punktu do drugiego, po drodze nasz kapitan kilkukrotnie się zatrzymał, by pokazać nam dzikie zwierzęta. Mimo że płynęliśmy szybką motorówką, a szyby sprawiały wrażenie przybrudzonych, wprawne oko kapitana wyłowiło najpierw siedzącego na wystającym z wody kawałku drewna żółwia błotnego, a potem niedużego aligatora przyczajonego na pieńku.
![]() | |
|
W połowie drogi zatrzymaliśmy się w znajdującej się na brzegu rzeki restauracji. Zamówiliśmy napoje, a tymczasem z Moin przypłynęła druga motorówka. Nasz kapitan przeszedł na nią i popłynął z powrotem do Tortugero, a my z nowym kapitanem pojechaliśmy do Moin.
Dopływając do Moin, byliśmy świadkami przygotowań do imprezy organizowanej przez straż przybrzeżną. Na nabrzeżu przygotowywała się do występów orkiestra wojskowa, a na wodzie czekała łódka z ludźmi ubranymi w stylu znanym z brazylijskiego karnawału.
Nasza podróż z Tortugero trwała nieco ponad trzy godziny i była bardzo przyjemna. Dok w Moin sprawiał wrażenie odludnego. Na nabrzeżu czekało kilka taksówek. Podobno do Puerto Limon można się stąd jakoś dostać autobusem publicznym, ale doszliśmy do wniosku, że weźmiemy wspólnie taksówkę na dworzec autobusowy razem z jednym Niemcem i parą Holendrów. Po drodze pogawędziliśmy chwilę z Niemcem, który mylnie zidentyfikował nas po mowie jako Rosjan i zagadał do Andrzejka w języku Puszkina.
Na dworcu zjedliśmy za 6000 kolonów smaczne trzy porcje casado z kurczaka, korzystając z faktu, że do odjazdu autobusu została nam ponad godzina. Przynajmniej tutaj były normalne jak na Kostarykę ceny.
Bilet z Puerto Limon do Cahuity kosztuje 1200 kolonów. Podróż trwa mniej więcej półtorej godziny.
Po dotarciu do celu, ignorując nagabywania naganiaczy, poszedłem do hotelu Cabinas Arrecife, którego opis w przewodniku mi się spodobał. Ceny były jak na Cahuitę dość umiarkowane (za trójkę płaciliśmy 40 dolarów), a hotel miał kilka przydatnych udogodnień, takich jak sieć bezprzewodowa czy basen. Po drodze z dworca jednak musieliśmy przejść przez całe miasteczko. Zaraz na początku pewien tubylec przywitał nas słowami „welcome to paradise”. Faktycznie Cahuita cieszy się opinią tropikalnego raju. Jest to opinia dość rozpowszechniona wśród przybyszy z Ameryki Północnej, dlatego też przechodząc przez miasteczko widzieliśmy pełno barów zapełnionych „gringosami”.
Na razie jednak byliśmy najedzeni, więc zrzuciliśmy tobołki w pokoju hotelowym i udaliśmy się na plażę Playa Negra. Znajdowała się ona w pobliżu naszego hotelu, a okazało się, że świetnie nadaje się do rodzinnego plażowania. Przypominała nam plaże w Sousse w Tunezji tym, że można odejść bardzo daleko od brzegu, a nadal jest płytko. Mimo więc dość dużych fal nie baliśmy się Andrzejka puścić samopas.
Później odpoczywaliśmy w hotelu. Hotel znajduje się tuż koło brzegu, ale nie bezpośrednio przy plaży. Z morza wychodzą jednak kraby i spacerują sobie, podzwaniając muszlami, po werandzie, na której goście mogą spożywać posiłek. Właściciel hotelu z dumą pokazał nam tę osobliwość.
Wieczorem poszliśmy spać i spało nam się komfortowo, bo w pokoju mieliśmy łoże małżeńskie i osobne łóżko dla Andrzejka. Po gnieceniu się na Tortugero w jednym stosunkowo wąskim łóżku wreszcie mogliśmy normalnie się wyspać.
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 Następna strona