Atlanta-Alajuela-Sanchi-Alajuela, 28.01.2013

Śniadanie skończyliśmy jeść tuż przed siódmą. Motelowe jedzenie było całkiem smaczne. Chwilę po siódmej przyjechał samochód. Kierowca zapytał nas, dokąd chcemy jechać. Powiedzieliśmy, że na międzynarodowy terminal, do hali odlotów. Kierowca zawiózł najpierw jakiegoś pana na terminal krajowy, a potem nas i jeszcze jakichś staruszków na terminal międzynarodowy. Czyli wczorajsze wysłanie nas przez recepcjonistę na terminal krajowy rzekomo z powodu braku możliwości podjęcia nas z terminalu międzynarodowego okazało się zupełną bzdurą.

Nadaliśmy naszą torbę podróżną i przeszliśmy sprawnie przez kontrolę bezpieczeństwa.

Lot do San Jose odbył się bez szczególnych przygód. Tym razem zadziałał nawet pokładowy system rozrywki i mogłem obejrzeć sobie film. Stewardessy były i tym razem wiekowe, ale bardzo sympatyczne. Jedna obdzieliła nas całą górą precelków, orzeszków i herbatników.

Wylądowaliśmy w San Jose trochę po pierwszej miejscowego czasu. Odprawa paszportowa była krótka i sympatyczna. Gorzej, że na taśmie pojawiła się tylko nasza torba i jeden z plecaków. Drugiego nie było. Poszliśmy do okienka reklamacji bagażowych. Pani niemal od razu po zobaczeniu naszego kwitka bagażowego oświadczyła, że mój plecak już u nich jest, i wyciągnęła go z kantorka. Nie wiem, kto i w jakich okolicznościach go zgubił, ale dowiózł go podobno w nocy samolot Air France z Paryża.

Poszedłem wymienić trochę dolarów na miejscową walutę – kolony. Uwaga: kantory na lotnisku stosują wyjątkowo zbójecki kurs w granicach 440 kolonów za dolara, podczas gdy normalnie waha się on w okolicach 500 kolonów. Oczywiście warto mieć trochę miejscowej waluty, ale lepiej nie wymieniać jej w tym miejscu, z wyjątkiem jakichś drobnych kwot na początek pobytu. Sam niestety wymieniłem zbyt dużo, 200 dolarów. Błąd! Niestety nie znałem dokładnego kursu i nie dogrzebałem się nigdzie ostrzeżenia przed lotniskowymi kantorami.

Ignorując czających się przed wejściem do terminalu taksówkarzy, wyszliśmy na zewnątrz. Miłe panie wskazały mi drogę na przystanek autobusów. Generalnie trzeba skręcić zaraz za wyjściem w lewo, a potem, po dojściu do głównej ulicy, w prawo.

Na autobus nie musieliśmy długo czekać. Kurs do miasta Alajuela kosztował 535 kolonów od osoby. Przejazd zajął nam jakieś 15 minut. Autobus zatrzymał się w pobliżu placu Jose Santamarii. Stąd już niedaleko było do naszego hotelu Mi Tierra. Nocleg na dwie pierwsze noce zarezerwowałem przez Internet, co jest od dłuższego czasu moim zwyczajem. Gdy się jedzie do innego kraju po raz pierwszy, początkowo człowiek nie zna dokładnie zwyczajów i klimatu danego miejsca, a po podróży jest zazwyczaj zmęczony. Szukanie noclegu w takich warunkach nie jest dobrym pomysłem. Nasz pokój bez łazienki kosztował 45 dolarów. W pokoju znajdowało się łoże małżeńskie oraz łóżko piętrowe dla dwóch osób. Łazienka była tuż obok i sprawiała wrażenie czystej. Ogólnie byliśmy z hotelu bardzo zadowoleni.

Zrzuciliśmy bagaże i niemal od razu wyszliśmy na miasto. Jako że była już pora obiadowa poszliśmy najpierw do znajdującej się w pobliżu „sody”. Nazwę „soda” używa się w Kostaryce na określenie małych restauracyjek, w których można zjeść w porze obiadowej stały zestaw (tak zwane casado, zwykle jest stałe dla danej restauracji, czasem jest możliwy wybór spośród dwóch czy trzech zestawów) lub wrzucić na ząb przekąskę, np. smażone w głębokim oleju pierożki – empanadas. Zapłaciliśmy 6800 kolonów za trzy zestawy casado i butelkę wody. To dość typowa cena dla tych miejsc w Kostaryce, gdzie turyści nie pojawiają się masowo. Tam, gdzie są turyści, ceny, które i tak są niemałe jak na Amerykę Środkową, znacznie wzrastają.

Kostaryka wydała nam się bardzo droga. Butelka wody 1,75 litra kosztuje na przykład około dwóch dolarów. Ceny owoców są zbliżone do polskich. Większość artykułów w sklepach jest od 50 do 100 procent droższa niż w Polsce.

Pora była dość wczesna, więc zdecydowałem się na wycieczkę do Sanchi. Miejscowość była opisana w przewodniku jako znane miejsce wyrobu pamiątek, w tym przede wszystkim kolorowych drewnianych wozów, stosowanych dawniej przez tutejszych rolników. Stanowisko autobusu znaleźliśmy bez kłopotu, a za trzy bilety zapłaciłem 2300 kolonów. Niestety, zwiodła mnie informacja w przewodniku Lonely Planet, jakoby dojazd zabierał 30 minut. Nic podobnego, trwa on dwie godziny, W efekcie gdy przyjechaliśmy do Sanchi zapadł już zmrok. Pokręciliśmy się po rynku, na którym stał pod wiatą malowany wóz, zajrzeliśmy do miejscowego kościoła, a potem pojechaliśmy z powrotem, bo z wyjątkiem kilku otwartych sklepów miejscowość wyglądała na wymarłą. W sumie raczej bezsensowna wycieczka.

Rynek w Sanchi
Rynek w Sanchi

Do hotelu dotarliśmy po 21 wieczorem. Po drodze kupiliśmy jeszcze w sklepie miejscowe pieczywo, które okazało się wyjątkowo smaczne.


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 Następna strona