Granada-Alajuela, 14.02.2013

Wczesnym rankiem wymknęliśmy się z hotelu i opustoszałymi ulicami poszliśmy na przystanek autobusu. Czekał tam już jeden Amerykanin, a po chwili pojawili się również Szwajcarzy.

Gdy mniej więcej o 5:40 nadjechał autobus, zwróciliśmy uwagę, że był dziwnie opustoszały. Nawet Szwajcarzy, mimo że dostali miejscówki nie obok siebie, mogli jednak usiąść razem. W trakcie jazdy na granicę do autobusu wsiadały kolejne osoby na przystankach w Rivas i w Penias Blancas, tuż przy granicy, ale i tak widzieliśmy puste siedzenia. Jadąc, zmagałem się z formularzami, które rozdał nam pilot. Było tego sporo: po dwie dla każdego z nas i dodatkowo dla całej rodziny jedna deklaracja celna. Autobus podskakiwał na wybojach, a ja usiłowałem pisać na tyle prosto, by nawet najbardziej złośliwy urzędnik był w stanie to, co napisałem, odczytać. I w ten sposób nie zdążyłem wypełnić formularzy dla Małgosi.

Gdy dojechaliśmy do granicy, pilot zebrał paszporty dla nikaraguańskich służb granicznych oraz po trzy dolary od osoby opłaty wyjazdowej. Mimo braku jednego z naszych formularzy, pilot wziął nasze dokumenty i gdzieś zniknął. Wszyscy podróżni wyszli z autobusu i czekali na placu przed nim. Od razu pojawili się handlarze walutą. Sprzedałem im resztki nikaraguańskich kordób w zamian otrzymując pęk kostarykańskich kolonów. Po dziesięciu czy piętnastu minutach pilot przyszedł w towarzystwie pogranicznika, który odczytywał nazwiska i rozdawał paszporty, podczas gdy ludzie zajmowali z powrotem miejsca w autobusie.

Autobus przewiózł nas następnie na kostarykańską stronę. Tutaj wyciągnęliśmy wszystkie bagaże i ustawiliśmy się w kolejce do odprawy granicznej. Wygląda ona tak, że po dojściu do okienka urzędnik wbija do paszportu odpowiednie pieczątki, po czym podchodzi się do urządzenia prześwietlającego bagaże i wyręcza innemu urzędnikowi deklarację celną. Urzędniczka, która wzięła od nas paszporty, wbiła nam wizy tranzytowe. Już następnego dnia mieliśmy bowiem opuścić Kostarykę, więc trudno tutaj byłoby mówić o pobycie

Po tych wszystkich operacjach mogliśmy wrócić już do autobusu, który stał po drugiej stronie szlabanu.

W sumie formalności graniczne po obu stronach zajęły nam półtorej godziny.

Podczas dalszej podróży mieliśmy postój w przydrożnej knajpce. I tutaj od razu rzuciła nam się różnica cen między Kostaryką a Nikaraguą. Za butelkę fanty musiałem zapłacić 1000 kolonów, czyli prawie 2 dolary. W Nikaragui zapłaciłbym pewnie 3-4 razy mniej.

W sumie podróż do Alajueli zajęła nam mniej więcej 6,5 godziny. Warunki podróży były niezłe. W autobusie była przynajmniej działająca toaleta. Wyświetlano też jakieś filmy akcji, ale ponieważ były po hiszpańsku, darowaliśmy sobie oglądanie. Klimatyzacja działała sprawnie, być może nawet nieco zbyt sprawnie.

Autobus w drodze do Alajueli zatrzymuje się w kilku miejscach wzdłuż głównej autostrady łączącej Nikaraguę i Kostarykę. Między innymi obok lotniska San Juan, gdzie wysiedliśmy. Z lotniska do Alajueli jedzie się 10 czy 15 minut autobusem, a bilet kosztuje 535 kolonów. Już przećwiczyliśmy tę trasę podczas pierwszego dnia pobytu w Kostaryce, natomiast zaskoczyło nas miejsce, w którym zatrzymał się autobus po dotarciu do celu. Końcowy przystanek nie znajdował się bowiek obok parku Juana Santamarii, z którego mielibyśmy bardzo blisko do hotelu, ale na dworcu obok targowiska w centrum miasta. Stąd czekał nas dużo dłuższy spacer, nie na tyle jednak długi, by miało sens branie taksówki. Dworzec znajdował się na ulicy, którą jakimś cudem wcześniej nie chodziliśmy, mimo że wydawało nam się, że podczas poprzedniego pobytu w Alajueli obejrzeliśmy całe centrum. Musiałem nawet zapytać się policjantów o drogę, zanim uświadomiłem sobie, gdzie jesteśmy.

W hotelu dostaliśmy ten sam pokój, w którym spaliśmy podczas naszej pierwszej nocy w Kostaryce. Od razu zapłaciłem za nocleg – jak poprzednio 45 dolarów – żeby nie musieć kłopotać się tym, gdy następnego dnia będziemy rano opuszczać hotel. Nasz samolot odlatywał o 8 rano, co zważywszy na konieczność przybycia na lotnisko z pewnym wyprzedzeniem oznaczało, że musielibyśmy wyjść z hotelu nie później niż o wpół do szóstej rano. Odebrałem też zimowe ubrania, które zostawiliśmy na przechowanie w workach transportowych po naszym przyjeździe do Kostaryki.

Położyliśmy nasze rzeczy w pokoju i poszliśmy na miejscowy targ na ostatnie zakupy. Tamże zjedliśmy w rybnej restauracji obiad. Składał się z krewetek z ryżem, zupy (sopa de mariscos), ceviche i miejscowych napojów. Czekały nas tu znowu pewne kulinarne odkrycia. Dopiero na sam koniec pobytu zaczęliśmy odkrywać, że w tej części świata napoje to nie tylko podane w taki czy inny sposób soki, ale także schłodzone i przyrządzane z dodatkiem mleka lub bez tego dodatku rozliczne ekstrakty z ziaren (np. kakaowca, ale także roślin zbożowych) i ziół. Nasza knajpka reklamowała się tym, że podawano w niej jaja żółwia, ale jakoś nie spróbowaliśmy.

Potem kupiliśmy trochę warzyw, a ponieważ padało, wybraliśmy się na jeszcze jedną kolejkę napojów do tej samej co poprzednio knajpki.

Po ostatnich zakupach zabraliśmy się za pakowanie i w miarę wcześnie udało nam się pójść spać.


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 Następna strona