Śniadanie zjedliśmy znowu w dobrym towarzystwie starszych wiekiem Kanadyjek.
Dzisiaj mieliśmy pojechać do Granady, ostatniego celu naszej nikaraguańskiej eskapady. By tam dotrzeć, musieliśmy najpierw dostać się do Rivas. Młody chłopak, wnuk właściciela, powiedział nam, że do Rivas może dostać się nie tylko autobusem, ale także taksówką zbiorową, która kosztuje 50 kordób od osoby. To niedużo, ale gdy dochodziliśmy do ulokowanego obok targu przystanku autobusowego, naprzeciwko którego znajduje się postój taksówek zbiorowych, zauważyliśmy, że na przystanku stoi właśnie autobus. Trudno było go nie zauważyć, gdyż – jak to jest w zwyczaju w Nikaragui – na ulicy stał konduktor i głośno wołał: „Rivas, Rivas”. Autobus kiedyś chyba woził uczniów jednej z amerykańskich szkół, a dożywał swoich dni jako nikaraguański środek transportu publicznego. Drogę ubarwił nam pan sprzedający preparaty witaminowe, który najpierw opowiadał podróżnym jakieś bajki, a potem próbował opychać tabletki. Co ciekawe, ktoś tam nawet coś od niego kupił. Tydzień wcześniej podobne przedstawienie widzieliśmy w autobusie, którym jechaliśmy do Ciudad Quesada. Czy jednak ludzie w Kostaryce są bogatsi, czy też tamten sprzedawca był skuteczniejszy, tutaj kupujących było jednak zdecydowanie mniej.
Za bilet zapłaciliśmy po 15 czy 20 kordób od osoby, a podróż trwała niecała godzinę.
Na dworcu autobusowym w Rivas szybko zmieniliśmy autobus. Tym razem nasze plecaki wylądowały na dachu. Autobus spóźnił się ponad 20 minut z odjazdem, więc czekając w środku oglądaliśmy długą paradę domokrążnych sprzedawców tego i owego. Pojawiła się nawet pani sprzedająca majtki i skarpetki. Za bilet musieliśmy zapłacić 30 kordób od osoby.
Podczas naszej prawie dwugodzinnej podróży do Granady widziałem ich cień na jezdni. Paski malowniczo powiewały na wietrze.
Zgodnie z planem z przewodnika znaleźliśmy naszą nową kwaterę: Backpackers Inn. „Backpackersi” - jak wiadomo – bogaci nie są. To jednak było wyjątkowo luksusowe miejsce. Nasz pokój nie był – co prawda – szczególnie bogato wyposażony, ale miał wielkość pałacowej komnaty. W telewizorze dostępny był bogaty zestaw kanałów filmowych, a dziedzińce porośnięte trawą, z arkadami, pod którymi można było usiąść i poczytać, pijąc darmową kawę, były po prostu boskie. Podobnie jak nieduży basen obstawiony leżakami. Za te luksusy trzeba było jednak całkiem sporo jak na Nikaraguę zapłacić – za tróję daliśmy 56 dolarów. Uznałem jednak, że warto ostatnią noc naszego pobytu w Nikaragui spędzić nieco bardziej luksusowo.
Potem poszliśmy zwiedzać miasto. Miejsce naszego pobytu wybrałem w taki sposób, by było mniej więcej w połowie drogi pomiędzy przystankiem autobusów z Rivas a przystankami, z których odjeżdżają autobusy międzynarodowe do Kostaryki. Chciałem bowiem, byśmy następnego dnia możliwie wcześnie wyjechali z Nikaragui. Autobusy międzynarodowe nie przypominają na pewno starych szkolnych autobusów, które są normalnym środkiem transportu zbiorowego w Nikaragui, ale jazda przez wiele godzin nawet w dość luksusowym autobusie to jednak żadna przyjemność. Miałem nadzieję, że wczesny wyjazd pomoże nam zredukować czas podróży, a na granicach będzie mniejszy tłok.
Najpierw zgodnie z radą pani pracującej w recepcji Backpackers Inn poszliśmy na dworzec Ticabus, idąc tak zwaną „ulicą Królewską”, która jest główną i turystycznie najciekawszą arterią miasta. Oglądaliśmy po drodze piękne kolonialne domy i jeden z kolorowych kościołów, z których Granada jest znana. Kościoły Granady w obecnym kształcie mają stokilkadziesiąt lat.
W drugiej połowie XIX wieku rząd USA rozważał poważnie pomysł połączenia między Atlantykiem a Pacyfikiem poprzez rzekę San Juan, jezioro Lago de Nikaragua i kanał łączący to jezioro z brzegiem Pacyfiku. Jedną z konsekwencji tego planu był poprowadzony przez niejakiego Walkera atak amerykańskich najemników na Nikaraguę. Jego celem było uczynienie z Nikaragui nowego stanu USA, wprowadzenie tam niewolnictwa i przekopanie kanału na amerykańskiej ziemi. Plan ten nie udał się, głównie dlatego, że pospolite ruszenie Kostarykan zaniepokojonych sukcesami Walkera w sąsiednim państwie wygoniło amerykańskiego awanturnika i jego ludzi z Nikaragui. Ubocznym efektem tej inwazji było jednak doprowadzenie do ruiny Granady i spalenie jej zabytkowych kościołów. Walker nigdy nie pogodził się z przegraną i przez lata próbował realizować swoje plany, destabilizując sytuację w Ameryce Środkowej. W końcu skończył przed plutonem egzekucyjnym w Hondurasie.
Doszliśmy do dworca Ticabus. Niestety, okazało się, że nie ma miejsc w porannych autobusach. Pierwszy autobus, na który mogliśmy kupić bilet, miał odjechać o 13. To stanowczo za późno! Liczyliśmy, że jutro zdążymy jeszcze zrobić przynajmniej ostatnie przed wyjazdem do domu zakupy, a opuszczając Granadę o 13 dotarlibyśmy do naszego hotelu w Alajueli późnym wieczorem.
Podziękowaliśmy i poszliśmy na dworzec konkurencyjnej firmy – Transnica. Zgodnie z przewodnikiem miał on znajdować się na tej samej ulicy, ale bardziej na południe. Miejsce to znaleźliśmy właściwie bez trudu, bo przed zamkniętymi drzwiami firmy koczowała już para Europejczyków. „Dworzec” okazał się małym kantorkiem, który do tego był zamknięty. Od Europejczyków (jak się okazało Szwajcarów, co ciekawe rozmawiających ze sobą po angielsku) dowiedzieliśmy się, że trwa akurat przerwa do trzynastej. Dochodziła trzynasta, więc wyglądało na to, że nie będziemy długo czekać. Chwilę po trzynastej z sąsiedniej bramy wyszedł jednak jakiś pan i powiedział, że przerwa trwa do 13:30. No trudno, usiedliśmy na chodniku i czekaliśmy. Przy okazji mogłem podziwiać wielkie i niczym niezabezpieczone wloty do kanałów na jezdni. Miejscowi pewnie wiedzą o nich i je potrafią omijać, ale jakoś odechciało mi się na zawsze jeździć wypożyczonym samochodem po Nikaragui.
Chwilę po 13:30 przyjechał na rowerze młody facet. Otworzył kantorek. Powiedział, że powinny być jeszcze miejsca na pierwszy poranny autobus, który odjeżdża około 6 rano. Zadzwonił dokądś i ustalił, że miejsca są, a my w trójkę możemy siedzieć obok siebie, ale dwójka Szwajcarów została niestety rozdzielona. Kupiliśmy bilety (kosztowały niecałe 29 dolarów od osoby). Pan zapisał skrupulatnie w zeszycie nasze dane osobowe, a następnie zadzwonił dokądś i dyktował je przez telefon (co – prawdę mówiąc – było dość komiczne, zważywszy, w jaki sposób przekręcał nasze imiona i nazwiska). Na koniec pan powiedział, że powinniśmy czekać przed kantorkiem już od 5:20 rano. Autobus wyjeżdżał z Managui o 5 rano, a czas jego przejazdu do Granady podobno jest dość zmienny.
![]() | |
|
Ubożsi o niemałe jak na Nikaraguę pieniądze wyszliśmy zwiedzać miasto. Było gorąco, więc na początek kupiliśmy sobie specyficzne i pochodzące chyba z Japonii lody „raspado”. W Granadzie po ulicach chodzi całe mnóstwo sprzedawców tego chłodzącego deseru. Ciągną wózki zawierające wielką bryłę lodu i przy pomocy specjalnego urządzenia przypominającego nieco hebel skrobią lód, a wyskrobki wrzucają do kubka, polewając je na końcu syropem. Kubek taki kosztuje 10 kordób.
![]() | |
|
![]() | |
|
Przespacerowaliśmy się na główny plac obok katedry, a że nieco już zgłodnieliśmy, wpadliśmy do jednej z budek na placu, by zjeść sławną tutejszą przekąskę – tak zwany vigoron. Przy okazji zamówiliśmy sobie kilka napojów. Były wyjątkowo dziwne. Wcześniej nie spotkaliśmy się z czymś takim, dlatego zapisaliśmy sobie ich nazwy, by później sprawdzić je w internecie.
![]() | |
|
Z rynku niedaleko jest do miejscowego targu. Poszliśmy tam, głównie po to, by kupić coś na jutro. Mieliśmy przecież wyjść z hotelu bardzo wcześnie, zbyt wcześnie, by zjeść śniadanie, a nawet przed godziną otwarcia sklepów. I kupiliśmy chleb, ser i trochę pomidorów.
Wieczór spędziliśmy w hotelu, siedząc nad basenem. Wyszliśmy tylko jeszcze na chwilę, bo Małgosia znalazła ciekawe informacje o napojach, które widzieliśmy wcześniej podczas naszego posiłku na głównym placu, a nie wszystkie wypróbowaliśmy. Andrzejek został w hotelu, bo wciągnęły go kreskówki nadawane na jednym z kanałów.
Wieczór minął nam na pakowaniu bagaży.
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 Następna strona