El Castillo-Altagracia, 9.02.2013

Obudziliśmy się przed piątą i po ubraniu się i toalecie ruszyliśmy na przystań. Pomni wczorajszych doświadczeń usiedliśmy na samym końcu łodzi, gdzie trochę mniej chlapie. Łódź tym razem nie zawijała już do tylu małych przystani. Zatrzymała się tylko raz po drodze. Trochę się zdziwiłem, że nie było starszego kapitana, który wczoraj zbierał opłaty. Zamiast niego była młoda dziewczyna. Przejazd – tak jak wczoraj – kosztował 140 kordób od osoby.

Przypłynęliśmy do San Carlos trochę po siódmej. Od razu w terminalu przystani zapytałem o bilety na statek na Isla de Ometepe, ale powiedziano mi, że sprzedaż zaczyna się o 10. Mieliśmy mnóstwo czasu, Stwierdziliśmy, że zjemy śniadanie w naszym hotelu, ale że było jeszcze wcześnie, poszliśmy najpierw na nadmorski bulwar. Poranek na bulwarze jest całkiem miły. Kręci się wówczas po nim mnóstwo miejscowych. Obok jest mały targ, na którym rybacy sprzedają swój połów.

Poszedłem wypłacić na wszelki wypadek trochę pieniędzy z bankomatu. Co prawda, miałem jeszcze trochę gotówki, ale w żadnym przewodniku nie było informacji o bankomatach w Altagracii, mieście, do którego dopływał prom i gdzie mieliśmy zamiar zamieszkać. Bankomat na promenadzie okazał się zepsuty. Na zewnątrz stal młody Europejczyk, który – nie znając hiszpańskiego – usiłował dowiedzieć się od strażnika bankowego, gdzie znajduje się inny bankomat. Europejczyk sprawiał wrażenie zagubionego, a ja podczas wcześniejszych przechadzek po mieście zauważyłem inny bankomat, kilkadziesiąt metrów od promenady, więc wyjaśniłem chłopakowi, jak tam dotrzeć.

Łażąc dokoła promenady, wykryłem obok restauracji El Mirador ładne miejsce. Był to stary bastion, uzbrojony w nieco przerdzewiałe działa, ale z ładnym widokiem na morze.

Było już po ósmej, więc poszliśmy do hotelu Seledith. Zjedliśmy za sto czterdzieści kordób śniadanie i zostawiliśmy bagaże. Właściciele pozwolili nam skorzystać z łazienki.

Po śniadaniu poszliśmy na plac zabaw na głównym placu. Po raz trzeci poszedłem do strażników wznoszącego się powyżej zameczku, by zapytać o możliwość zwiedzania. Nie miałem wielkiej nadziei, że tym razem się uda – i miałem rację.

Andrzejek bawił się z dziećmi, a my czytaliśmy sobie w cieniu drzewa na skraju placu.

Gdy zbliżała się dziesiąta, udaliśmy się do terminalu na przystani. Teoretycznie okienko, w którym sprzedaje się bilety na statek, powinno być już czynne, ale nie było. To dość częste w Nikaragui i jest to jedna z tych różnic, które najszybciej wychwytuje się, gdy porównuje się Nikaraguę z Kostaryką. Stanęliśmy więc pod kasą i w ten sposób uformowaliśmy kolejkę, gdyż okazało się, że ledwo ustawiliśmy się przed okienkiem, kilka osób dotąd siedzących na krzesełkach, powstało i stanęło za nami.

Kasjerka spóźniła się z otwarciem kasy 25 minut. Utwierdza mnie to w obserwacji, że pewne rzeczy w Nikaragui działają w sposób, który pamiętam z komuny. Pozytywny efekt tego czekania był zaś taki, że doczytałem na kartce wywieszonej przy kasie, że dzieci do lat 10 płacą połowę ceny biletu. Zarówno w Kostaryce, jak i w Nikaragui co do zasady za dziecko w środkach transportu płaci się tyle co za dorosłego (jeżeli dziecko ma więcej niż trzy lata). Zaoszczędziłem więc parę groszy dzięki wiedzy na temat zniżki dla Andrzejka na statku. Normalny bilet kosztował 161 kordób, a zniżkowy dla Andrzejka 80,5 kordoby. Cieszyliśmy się, że stanęliśmy na początku kolejki, bo sprzedanie nam trzech biletów zajęło pani 10 minut.

Po śniadaniu poszliśmy znowu na plac zabaw. Obok niego zauważyłem wcześniej niewielki budynek oznaczony jako centrum łączności. Miałem zamiar zadzwonić do jakiegoś hotelu na Isla de Ometepe. Co prawda, szukanie hotelu po dotarciu do jakiegoś miasta jest ciekawe i odpowiada mojemu globtroterskiemu duchowi, stanowiąc pewnego typu ekscytujące wyzwanie, ale mieliśmy dotrzeć na przystań oddaloną o dwa kilometry od miasta po północy, więc wolałem się upewnić, że w hotelu ktoś będzie na nas czekał.

Centrum łączności okazało się kawiarenką internetową. Obsługujący ją pan zapytał, czy chcę zadzwonić na numer lokalny, a gdy potwierdziłem, zadzwonił na numer, który znalazłem w przedniku, ze swojego prywatnego telefonu komórkowego. Pan zaczął rozmowę i zapisał sobie w komputerze inny numer. Okazało się, że właściciel pensjonatu wyszedł i ktoś, kto odebrał telefon, podał numer jego telefonu komórkowego. Po zadzwonieniu na drugi numer pan podał mi słuchawkę. Nocleg w Hospedaje de Ortiz (prowadzonym przez pana Mario Ortiza) miał nas kosztować 5 dolarów od osoby. Don Mario obiecał mi, że ktoś będzie czekał na nas na przystani. Za dwa telefony zapłaciłem 10 kordób.

Skoro znajdowaliśmy się w kawiarence internetowej, kupiliśmy sobie dostęp do Internetu, Za pół godziny płaci się 10 kordób, Sprawdziliśmy sobie pocztę i Facebooka.

Potem pozwoliliśmy Andrzejkowi pobawić się na placu zabaw. Gdy dochodziła 12, zebraliśmy się i poszliśmy na nadmorski bulwar. W małej „sodzie” pomiędzy bulwarem a targiem rybnym zjedliśmy za 260 kordób smaczny obiad. Ja dostałem cała apetyczną rybę, Małgosia filety rybne w panierce, a Andrzejek kawałki panierowanego kurczaka.

Po obiedzie poszliśmy na przystań. Było trochę po pierwszej. Można już było wchodzić na pokład statku. Statek był całkiem duży. Składał się z dwóch pokładów. Nasz, wyższy pokład, był zajęty przez dość nielicznych obcokrajowców (jest to pierwsza klasa, obsługa w kasach ma obowiązek sprzedawać obcokrajowcom bilety właśnie na pierwszą klasę; bilety na drugą klasę są dużo tańsze, ale dostępne przynajmniej teoretycznie tylko dla miejscowych). Kabina zawierała sporo ławek, był telewizor, raczej bezużyteczny, biorąc pod uwagę, że wyświetlano na nim hiszpańskojęzyczne filmy akcji. Na szczęście jakoś udało nam się wyłączyć głos. Była klimatyzacja, która wkrótce spowodowała, że kabina zamieniła się w lodownię. Musiałem poskarżyć się jakiemuś pracownikowi, który przyszedł z pilotem i podkręcił trochę klimę na wyższą temperaturę.

Można było sobie za niewielką opłatą wypożyczyć leżak lub skorzystać z hamaków.

Podczas podróży nawiązaliśmy znajomość z parą młodych Czechów (on to był ten sam Europejczyk, któremu pomogłem wcześniej znaleźć bankomat), korzystając z dość dużej wzajemnej zrozumiałości naszych języków. Mili ludzie podobnie jak my przybyli z Kostaryki i zmierzali na Isla de Ometepe.

Na Isla de Ometepe przybyliśmy po północy. Na przystani czekał na nas młody mężczyzna, jak się potem okazało, był to syn właściciela. Niestety, taksówki nie dopisały. Na nabrzeżu stał tylko jeden nieduży pickup. Władowaliśmy się do niego – my, Czesi i jeszcze para Francuzów, a do tego kilku Nikaraguańczyków. Małgosia z Andrzejkiem weszli do środka, a reszta jak śledzie w beczce gniotła się na pace. Przejażdżka trwała kilkanaście minut.

Auto zatrzymało się przed hotelem Central. Francuzi i Czesi weszli do środka, a my poszliśmy razem z synem właściciela do Hospedaje Ortiz. Pokoje były bardzo proste, a prysznice i ubikacje znajdowały się w ogrodzie. Po błyskawicznej toalecie zmęczeni poszliśmy spać.


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 Następna strona