Cahuita-La Fortuna, 4.02.2013

Rano poszliśmy na dworzec autobusowy. Czekało tam już trochę turystów z plecakami. Tuż koło nas siedziała parka Czechów w średnim wieku. Nagle Czeszka zauważyła siedzącego na drzewie za dworcem tukana. Wczoraj widzieliśmy tukana w Tree of Life, ale teraz po raz pierwszy mieliśmy okazję zobaczyć tego charakterystycznego dla Kostaryki ptaka na wolności, a nie w klatce.

Inną atrakcją naszego czekania był wypadek polegający na tym, że kierowca autobusu (innego niż nasz) wjechał w zaparkowany obok motocykl i wciągnął go pod spód. Motocykl udało się wyciągnąć, panowie podali sobie ręce i się rozjechali.

Autobus odjechał z niedużym opóźnieniem. Po drodze zatrzymał się tylko w Puerto Limon. Podróż trwała trochę ponad cztery godziny. Po drodze zjedliśmy wiktuały i trochę już zaczęliśmy głodnieć, gdy dojechaliśmy do San Jose. O dziwo autobus zatrzymał się nie przy Gran Terminal de Caribe, skąd odjeżdżają autobusy na wybrzeże karaibskie, ale na stacji Terminal San Carlos. Zaoszczędziło nam to trochę czasu, wysiłku i pieniędzy, gdyż tam właśnie planowaliśmy udać się po przybyciu do San Jose. W San Jose jest wiele dworców autobusowych, więc gdy już dotrzemy do tego miasta, a chcemy jechać dalej, zazwyczaj musimy wziąć taksówkę, by dostać się na inny dworzec. Tym razem jednak nie musieliśmy tego robić. Z sąsiedniego stanowiska odjeżdżał właśnie (o 11:30) autobus do La Fortuna. I to przesądziło o następnym celu naszej podróży.

Prawdę mówiąc, drożyzna w Kostaryce coraz bardziej mnie męczyła, a zmniejszające się fundusze działały na mnie negatywnie. Ceny były wyższe niż w sezonie nad Bałtykiem. Gdybyśmy spóźnili się na autobus do La Fortuna (co – jak sądziłem – było w zasadzie pewne, jeśli autobus by przyjechał na Gran Terminal de Caribe), miałem zamiar jechać do Ciudad Quesada, a stamtąd do Los Chiles przy granicy z Nikaraguą, by następnego dnia rano opuścić Kostarykę.

Ale nie spóźniliśmy się i jechaliśmy autobusem do La Fortuna. Bilet kosztował 2800 kolonów.

Na przystanku na przedmieściach San Jose do autobusu weszli policjanci. Spisali naszych sąsiadów, a nam poradzili uważać na bagaże. Oczywiście posłuchaliśmy ich rady, ale nikt nie próbował nas okradać.

Podróż do La Fortuna trwała prawie pięć godzin. Jedzenie na drogę już nam się skończyło, a my byliśmy bardzo głodni. Po drodze był tylko jeden dłuższy przystanek w Ciudad Quesada, ale starczyło czasu właściwie tylko na wizytę w toalecie. Gdy więc po czwartej dotarliśmy do La Fortuna, niemal natychmiast pobiegliśmy do znajdującej się w pobliżu dworca jadłodajni. O rany! Jakie pyszne jedzenie. I te ceny: za trzy obiady z napojami zapłaciłem 7500 kolonów, a nie 15 000 jak w Cahuicie.

Muszę wyjaśnić, że La Fortuna znana jest przede wszystkim z górującego nad tym miasteczkiem wulkanu Arenal. Wulkan ten do niedawna był jeszcze aktywny i wypływała z niego lawa. Od roku czy dwóch lawy już nie ma, jednak jest to prawdopodobnie tylko tymczasowa drzemka. Znakiem aktywności wulkanicznej są gorące źródła znajdujące się w pobliżu miasteczka.

Jeszcze na stacji zaczepił mnie naganiacz, oferując pokoje w znajdującym się w pobliżu dworca autobusowego miejscu o nazwie Las Palmas. Cena nie była jednak zbyt atrakcyjna – 20 dolarów od osoby to trochę dużo. Do tego wymyśliłem sobie, że pocztówki, które kupiliśmy w Tortugero, a napisaliśmy w Cahuicie, wyślemy z miejscowej poczty. Dlatego chciałem popędzić na pocztę, która miała zostać zamknięta za 20 minut, a potem poszukać noclegu w pobliżu poczty. Jednak po drodze zaczepiła mnie jeszcze jedna naganiaczka z tego samego hotelu. Powiedziała, że pokój bez klimatyzacji, ale z wentylatorem kosztuje tylko 25 dolarów. No cóż, dałem się skusić. Pokój wyglądał całkiem ładnie i przestronnie, a wentylator działał.

Zostawiliśmy bagaże. Właściciele hotelu próbowali nas zatrzymać, zachwalając wycieczki, prosząc o zameldowanie się (po raz pierwszy ktoś chciał oglądać mój paszport, odkąd przylecieliśmy do Kostaryki) i twierdząc, że poczta jest już zamknięta, ale naprawdę chciałem w końcu wysłać te pocztówki, wycieczek nie miałem zamiaru kupować, a w historię o tym, że coś jest zamknięte, spaliło się lub wybuchło, z założenia nie wierzę. I miałem rację, bo poczta była otwarta, Znaczek do Polski kosztował 375 kolonów za sztukę.

Wracając obejrzeliśmy miasteczko i zrobiliśmy drobne zakupy na następny dzień. Naganiacz z dworca znowu oferował mi wycieczki, ale oczywiście odrzuciłem jego ofertę.

Plan na jutro był taki, by pojechać publicznym autobusem do parku narodowego Arenal. Autobus w kierunku Tilaran odjeżdżał o 8:30, a miał wracać około 14.


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 Następna strona