Wstaliśmy dość wcześnie rano.
Podczas gdy Małgosia się myła, ja zarezerwowałem przez internet pokój w hotelu Hak's House (12 USD za pokój ze śniadaniem) w Siem Reap korzystając z portalu agoda.com.
Około wpół do ósmej byliśmy na miejscowym dworcu autobusowym w poszukiwaniu pożywienia. Kupiliśmy kilka szaszłyków po 10 bahtów za sztukę oraz pyszne aromatyczne nie-wiadomo-co, najwłaściwiej można by to nazwać chyba miniaturowymi goframi o smaku kokosowym. Ich porcja kosztowała 20 bahtów.
Przed ósmą wzięliśmy tuk-tuka do granicy. Nie obeszło się bez targów, bo miejscowi tuk-tukarze zaczynali targowanie się od z lekka absurdalnie brzmiących 150 bahtów. Stanęło na 70.
Granica w Aranyaprathet daje zarobić wielu oszustom i trudno tu nie dać się w taki czy inny sposób naciągnąć. W przekrętach uczestniczą i Tajowie, i Khmerowie, zwykli obywatele i funkcjonariusze służb państwowych. Dziwić się tylko można, że do tej pory oba państwa nie wyrugowały tych oszustów, którzy z pewnością negatywnie wpływają na odbiór turystyki w obu tych krajach,
Przekręt numer jeden polega na tym, że tuk-tuk nie podjeżdża pod granicę, tylko do znajdującego się 200 metrów wcześniej budynku oznaczonego jako konsulat Królestwa Kambodży. Z budynku wypada Taj i pyta, czy mamy wizę. Jeśli ktoś powie, że nie, to dowie się, że w tym właśnie miejscu wyrabia się wizę, a na granicy tego zrobić nie można. Przyjemność ta kosztuje 1000 bahtów (około 30 dolarów), czyli o 1/3 więcej niż wiza faktycznie kosztuje. Oczywiście na granicy można wyrobić wizę, a cała ta bajeczka o braku takiej możliwości jest elementem przekrętu.
Chcąc oszczędzić sobie głupiej dyskusji, najlepiej powiedzieć, że mamy już wizę: e-wizę internetową lub zwykłą wydaną przez konsulat w Bangkoku.
Po wyjściu z tuk-tuka (lub niedługo później) prawdopodobnie napadnie na nas przedstawiciel kambodżańskiej mafii transportowej. Mafia ta oferuje taksówkę do Siem Reap po mocno wygórowanych cenach rzędu 50 dolarów. Normalna cena to 30-35 dolarów. Przedstawiciela mafii transportowej postanowiłem pozbyć się bzdurząc, że na granicę przyjechałem po to, by pójść do kasyna (kilka tego typu instytucji działa faktycznie w strefie między obiema granicami). Ponieważ Małgosia guzdrała się grzebiąc z jakiegoś powodu w plecaku, wygłosiłem nawet krótki wywód na temat wyższości Black Jacka nad ruletką.
![]() | |
|
Przejście przez tajską kontrolę emigracyjną przebiega bez problemów. Potem idziemy na prawą stronę ulicy do budynku, w którym wyrabia się wizę (powtarzam: to jest właściwe miejsce, w którym wyrabia się wizy).
Dostaliśmy tam od hordy policjantów kambodżańskich kilka druczków do wypełnienia. Przygotowałem zdjęcia i podszedłem do okienka. Jeden z policjantów powiedział mi, że muszę zapłacić 60 dolarów – po 20 dolarów od paszportu + 300 bahtów. Bzdura: wiza kosztuje 20 USD, a dzieci, które jadą z rodzicami, nie płacą za wizę. Gdy to powiedziałem, do pomocy koledze rzucił się drugi policjant, twierdząc, że darmowa wiza dla dzieci dotyczy tylko dzieci wpisanych do paszportów rodziców. Bzdura. Zażądałem rozmowy z dowódcą. Dobra, odpuścili 20 USD, ale chcieli bahtów. Dałem im 200 bahtów na odczepnego. Żałuję, że uległem tym oszustom w mundurach. Słyszałem jednak, że gdy nie dostaną łapów, potrafią złośliwie przetrzymywać paszport w nieskończoność.
Dalsza część tej szopki jest już stosunkowo mniej ekscytująca. W kolejnym budynku wypełnia się kwitki, przedkłada paszport i dostaje się pieczątkę do paszportu.
Zaraz za granicą czeka darmowy autobus do dworca autobusowego. Nie wsiadać! Dworzec znajduje się na wygwizdowie kilka kilometrów za miastem. Gdy nas tam wywiozą, trzeba będzie słono zapłacić za taksówkę lub czekać wiele godzin na drogi autobus obsługiwany przez mafię.
Teraz trzeba już tylko bredzić wytrwale o tym, że chce się zjeść, a następnie np. pograć w kasynie w Black Jacka, bo człowiek mafii idzie za nami przez rondo znajdujące się za granicą. Są tam niezależni taksówkarze, ale mafiozo próbuje ich zastraszać.
Gdy się odczepi, można szukać taksówki. My sobie wybraliśmy Lexusa z kulturalnie wyglądającym kierowcą. Przejazd miał nas kosztować 35 dolarów. Gdy już wsiedliśmy do taksówki, zobaczyłem, jak nasz kierowca wyciąga jakieś pieniądze z portfela i wyręcza je stojącemu w pobliżu policjantowi. Gdy go o to zapytałem, usłyszałem, że musiał dać 5 dolarów łapówki za stanie w tym miejscu.
Dojazd do Siem Reap zabrał nam 2 godziny. Wybudowana przez Tajów droga jest w naprawdę niezłym stanie. Czasy, gdy przejazd z granicy do Siem Reap zabierał wiele godzin, należą już do przeszłości.
Po dotarciu do hotelu musieliśmy odczekać 40 minut, nim pokój będzie gotowy. Pokój był całkiem przyzwoity. Wiatrak przymocowany do ściany nie działał, ale dostaliśmy wiatrak przenośny, który spełnił z powodzeniem swoje zadanie.
Zostawiliśmy nasze rzeczy w pokoju i poszliśmy coś zjeść. Hotel znajduje się trochę na uboczu, ale po kilkuset metrach znaleźliśmy wietnamską restaurację, w której zjedliśmy lunch Obiad w skromnej restauracji kosztuje około 1,5 dolara, być może odrobinę więcej niż w Tajlandii, nadal nie jest to jednak wygórowana kwota.
Po zjedzeniu posiłku złapaliśmy na ulicy tuk-tuka. Z tym łapaniem tuk-tuków w Siem Reap jest tak, że to nie my łapiemy ich, ale oni nas. Tuk-tuków jest dużo i wobec tego panuje przyjemna dla turystów konkurencja. Za 8 dolarów umówiłem się na zwiedzanie do zachodu słońca.
Teren starodawnej stolicy Kambodży jest niezwykle rozległy. Angkor Wat to tylko jeden z wielu kompleksów świątynnych. Różnego rodzaju świątyń i pałaców jest w okolicy bardzo wiele. Przy intensywnym zwiedzaniu można najważniejsze obejrzeć w jeden dzień. Zwalniając nieco tempo i dorzucając do najważniejszych świątyń kilka mniej ważnych, otrzymamy dwa dni. W sumie w zależności od zainteresowań można spędzić w tej okolicy nawet tydzień.
Przy bramie kupiłem karnety trzydniowe za 40 dolarów od osoby. Planowaliśmy dwudniowe zwiedzanie, ale ponieważ trzydniowy karnet kosztuje tyle co dwa jednodniowe bilety, nie miało sensu się rozdrabniać. Dzieci do 12 roku życia nie muszą płacić za wstęp. Trzeba pokazać paszport, żeby udowodnić wiek dziecka.
Zwiedzanie zaczęliśmy od Angor Wat. Położony na wyspie kompleks wzbudza podziw, ale jest wyjątkowo tłumie odwiedzany, szczególnie przez azjatyckie grupy zorganizowane. Trudno zrobić zdjęcie, by w kadrze nie znalazło się kilka małych skośnookich postaci. Przede wszystkim zaś nie wiadomo, jaki będzie miał wpływ tak masowy napływ turystów na zabytki. Płaskorzeźby nie są zabezpieczone i w niektórych miejscach są wyraźnie wyślizgane od obmacujących je dłoni.
![]() | |
|
![]() | |
|
![]() | |
|
Następnie wjechaliśmy poprzez piękną południową bramę do Angkor Thom, w którego sercu znajduje się malownicza świątynia Bayon. Tego dnia zwiedziliśmy jeszcze świątynie Ta Keo, Ta Prohm, a zachód słońca spędziliśmy w ruinach Banteay Kdei – co było świetnym wyborem, gdyż w końcu mogliśmy nacieszyć się zwiedzaniem bez tłumów ludzi.
![]() | |
|
![]() | |
|
![]() | |
|
![]() | |
|
![]() | |
|
![]() | |
|
Po zachodzie słońca ruszyliśmy do miasta. Zabawnie było widzieć ten nie kończący się sznur samochodów, autokarów i tuk-tuków ciągnący z terenów ruin do Siem Reap. Kazaliśmy wysadzić się w południowej części miasta, skąd niedaleko mieliśmy do naszego hotelu.
Powłóczyliśmy się trochę po Siem Reap. Miejscowość jest bardzo turystyczna i niemal każdy tubylec mówi tu nieźle po angielsku. Anglojęzycznych szyldów jest tu zatrzęsienie, podobnie jak hoteli, salonów masażu czy różnego typu restauracji. Targowiska są zawalone towarami pod gust turystycznej gawiedzi, więc trudno poczuć tu klimat typowej Kambodży.
Zjedliśmy kolację, popijając ją owocowymi szejkami.
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 Następna strona