Wstaliśmy dość wcześnie. Widok za oknem nie pozostawiał złudzeń. Przed nami był kolejny deszczowy dzień. Spakowaliśmy się i opuściliśmy hotel. Widocznie nie dane było nam cieszyć się tym razem tajską plażą. Wyspa Koh Samed okazała się dla nas niełaskawa.
Już poprzedniego dnia zauważyłem, że wzdłuż głównej ulicy przejeżdżają co pewien czas niebieskie songthaewy. Dla wyjaśnienia: songthaew to mały pickup z ławkami po obu burtach. Pojazdy te służą do przemieszczenia się na niewielkie odległości, będąc czymś w rodzaju wieloosobowej taksówki kursującej po stałej trasie. Ban Phe to niewielkie miasteczko, z którego można wydostać się głównie do Bangkoku, jeśli nie liczyć ofert agencji turystycznych, z których nie mieliśmy zamiaru korzystać. Najlepszym sposobem na poruszanie się po dowolnym kraju świata jest robienie tego w taki sam sposób jak tubylcy. Korzystanie z agencji pozbawia turystów pewnej części wrażeń towarzyszących podróży, a ceny ich usług są zazwyczaj wygórowane.
Chcieliśmy jechać w końcu do Kambodży. Najbliższe przejścia graniczne od Ban Phe to Hak Laek i Ban Pakkard. Z pierwszego nie miałem zamiaru korzystać, gdyż zaprowadziłoby nas ono na południe Kambodży, które raczej chciałem pominąć.
Drugie przedstawiało się ciekawie jako boczna furtka do kambodżańskiego miasta Battambang. By się tam dostać trzeba było najpierw dostać się do Rayongu, najbliższego od Ban Phe większego tajskiego miasteczka, a do tego celu postanowiliśmy wykorzystać rzeczony songthaew. Kosztowała nas ta przyjemność 25 bahtów od osoby. Na dworcu w Rayongu próbowałem znaleźć autobus do Chantaburi, następnego miasta na mapie naszej podróży, ale wydaje się, że do dyspozycji są głównie minibusy. Za dwugodzinny przejazd zapłaciliśmy 120 bahtów od osoby.
W Chantaburi natrafiliśmy na problem. Przewodnik Rough Guide twierdził, że z innego miejsca niż dworzec kursują bezpośrednie mikrobusy do Ban Pakkard. Przewodnik wydawnictwa Footprint zalecał wsiąść do dużego autobusu jadącego na północ i przesiąść się po drodze na songthaew w jednym z leżących przy trasie miasteczek. Druga opcja wydawała się nieco zawilsza, więc wziąłem taksówkę z dworca na przystanek minibusów. Taksówkarz (kierowca czegoś w rodzaju małego songthaewu) zawiózł nas na miejsce, skąd odjeżdżały minibusy. Ale żadnego minibusu tam nie było, a co gorsza jakaś pani poinformowała naszego kierowcę, że dziś już żadnego minibusu nie będzie, a następnego możemy spodziewać się nazajutrz o 6 rano. W sumie nawet spodziewałem się takiego obrotu rzeczy. Przewodnik Rough Guide ostrzegał, że te minibusy jeżdżą tylko rano.
Chwilę rozważałem opcje. Mogliśmy przenocować w Chantaburi i spróbować szczęścia następnego dnia, mogliśmy spróbować skorzystać z rady z przewodnika Footprint lub pojechać daleko na północ do najbardziej popularnego przejścia w Aranyaprathet. Zdecydowałem się na ostatnią z tych możliwości. Skoro byliśmy już w drodze, to nie warto było się zatrzymywać. A opcja z Footprint Guide była ryzykowna. W końcu mogło się okazać, że na miejscu przesiadki także nie będzie żadnych songthaewów. Może i zaryzykowałbym taką tułaczkę, ale stanie w deszczu i czekanie – Bóg jeden wie jak długo – na autobus na rozstaju dróg nie wydawało mi się atrakcyjną perspektywą.
Przejażdżka na miejsce, skąd odjeżdżają mikrobusy do Ban Pakkard i powrót na dworzec autobusowy, zajęły nam pół godziny i musiałem zapłacić za tę usługę 100 bahtów.
Na szczęście autobus do Aranyaprathet stał właśnie na peronie. Za przejazd zapłaciliśmy 160 bahtów od osoby (z niewiadomych powodów pani konduktorka nie chciała zapłaty za Andrzejka). Podróż trwała blisko cztery godziny.
Na dworcu w Aranyaprathet wysiedliśmy o 17:10. Byliśmy trochę zmęczeni i głodni (na dworcu w Chantaburi kupiłem 6 szaszłyczków, ale taką ilością niepodobna dobrze się najeść), a jakoś nie rzucił się nam w oczy żaden przybytek z jedzeniem. Za to dużo było wokół hoteli. Dlatego też doszliśmy do wniosku, że zamiast przekraczać granicę już teraz, równie dobrze możemy przenocować w jednym z tych hoteli, spokojnie coś zjeść, a do Kambodży jechać nazajutrz rano.
Na chybił-trafił wybraliśmy na nocleg Mob Caffe (jak później sprawdziłem w kawiarni na dole hotelu nie ma tak naprawdę kawy, są tylko napoje gazowane i lody). Wybrałem to miejsce głównie dlatego, że reklamowało się dostępem do sieci przez Wifi. Obszerny i nowoczesny pokój de luxe kosztował 480 bahtów.
Obiad zjedliśmy na ulicznym bazarze. Duże porcje makaronu z mięsem kosztowały 40 bahtów.
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 Następna strona