Phnom Pehn-Kampong Chhnang, 4.03.2014

W nocy dostałem jakiegoś skrętu jelit. Obudziłem się z silnym bólem brzucha i już nie mogłem usnąć. Z rozpaczy łykałem paracetamol i ibuprofen, ale nie przynosiło to żadnego efektu. Rano Małgosia sama z Andrzejkiem poszła zjeść śniadaniową zupę na targu, a ja zwijałem się z bólu w hotelu.

Na stacji autobusowej byliśmy piętnaście po ósmej. Autobus nas zdziwił, bo okazało się, że działało w nim wifi. W środku wszystkie miejsca były zajęte, co nie wzbudzało optymizmu. Chcieliśmy złapać ten autobus w Kompong Chhnang, a zgodnie z opisem w przewodniku zabierał on pasażerów tylko wtedy, gdy były w nim wolne miejsca.

W Kompong Chhnang wysiedliśmy jako jedyni pasażerowie. Podróż trwała 2,5 godziny z jednym dwudziestominutowym postojem.

Kierowcy tuk-tuka, który czekał na przystanku, kazałem zawieźć się do hotelu. Wybrałem z przewodnika hotel Samrongsen i był to niezły wybór. Bardzo duże pokoje z klimatyzacją kosztowały 15 dolarów za noc.

Kierowca proponował wycieczkę do pobliskich wiosek, w których wypala się gliniane garnki. Kompong Chhnang jest miastem znanym w Kambodży z tego typu wyrobów, a wozy obładowane glinianymi garnkami można zobaczyć całkiem często na ulicach miasta. Zważywszy jednak na kiepski stan mojego żołądka, zadowoliliśmy się głównym powodem, dla którego przyjeżdża się do Kompong Chhnang, tj. wycieczką po pływającej wiosce.

Na początek czekał nas dłuższy spacer na nabrzeże (oczywiście można skorzystać z taksówki motocyklowej lub tuk-tuka, ale z tymi środkami transportu w Kompong Chhnang nie jest najlepiej, bo jest to w sumie nieduże i niezbyt turystyczne miasto). Zanim jeszcze znaleźliśmy się na nabrzeżu, podeszła do nas i zaczęła nas nagabywać młoda dziewczyna, która zaoferowała wycieczkę łódką po wiosce. Ustaliliśmy cenę za wycieczkę – 25000 rielów.

Nadmienię, że przewodniki podają, że z przystani kursuje także duży statek wycieczkowy, który można za nie tak duże pieniądze wynająć nawet w całości, ale moim zdaniem, takie zwiedzanie nie ma sensu, bo tym dużym statkiem między domy się nie wpłynie.

W pływającej wiosce w Kampong Chhnang
W pływającej wiosce w Kampong Chhnang
W pływającej wiosce w Kampong Chhnang
W pływającej wiosce w Kampong Chhnang
W pływającej wiosce w Kampong Chhnang
W pływającej wiosce w Kampong Chhnang
Andrzejek pomaga solić ryby
Andrzejek pomaga solić ryby
Żeby głowa się nie przegrzała
Żeby głowa się nie przegrzała

Wioska to drewniane domy pobudowane na pływających platformach lub starych łodziach rybackich powiązanych ze sobą. Są one przede wszystkim mieszkaniami, ale ich mieszkańcy prowadzą w nich także swoje interesy: różnego rodzaju warsztaty i sklepy. Jeśli chodzi o sklepy i jadłodajnie, to bywa też tak, że łódką płynie pani i oferuje swoje produkty mieszkańcom wioski. Jest to autentyczna wersja pływających targów pod Bangkokiem, które dziś są niczym więcej niż atrakcją turystyczną. Wioskę zamieszkują głównie Wietnamczycy. Pływając między tymi łódko-domkami, można obejrzeć codziennie życie wioski: rodziny rybackie zajmujące się sortowaniem ryb czy ludzi zajętych naprawami swoich łodzi. Podstawą ekonomiczną wioski niewątpliwie jest rybołówstwo. Andrzejek został na chwilę wysadzony na jednej z łódek i pomagał miejscowej dziewczynie w soleniu ryb.

W sumie warunki życia są z pewnością dość prymitywne, ale do domków z lądu jest doprowadzony napowietrznymi przewodami prąd, a rzędy anten, w tym także satelitarnych, na dachach świadczą o tym, że takie życie może być nawet względnie komfortowe.

Ludzie są od dzieciństwa przyzwyczajeni do wody. Widzieliśmy samodzielnie płynące łodziami maluchy i chłopca, który z jednego domu do drugiego przepłynął w balii.

Przemiła pani sternik pożyczyła mi wietnamski kapelusik, dzięki któremu słońce nie przegrzewało zanadto mojej głowy.

Po zakończeniu wycieczki udaliśmy się do do miasteczka. Okazało się, że wbrew przewodnikom duży plac w centrum miasteczka pełni rolę dworca autobusowego i jest tam nawet kasa. Udało nam się kupić za 35000 rieli od osoby bilety na autobus do Poipet, który miał odjechać nazajutrz o dziewiątej. Nasza przygoda z Kambodżą zbliżała się nieubłaganie do końca.

Na miejscowym targu kupiliśmy sobie po shake'u. Ciekawe, co na to powie mój żołądek? Z obiadem dałem sobie spokój (żywiłem się bananami), ale Małgosia i Andrzejek kupili sobie szaszłyki i zieleninę.

Wieczorem na chwilę tylko wyszedłem znowu na targ. Stwierdziłem, że zaryzykuję zjedzenie grillowanej rybki.


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 Następna strona