Sen Monorom-Kratie, 1.03.2014

O ósmej zgodnie z umową stawiliśmy się w lobby hotelu. Pan, który wczoraj zaprowadził nas na słonie, już tam był. Wypisał nam bilety na mikrobus do Kratie i poprosił, by zapłacić mu 20 dolarów.

Na autobus czekaliśmy w sumie około 40 minut. Pan z hotelu dzwonił kilka razy i za każdym razem mówił, że autobus przyjedzie już za chwilę, ale na razie zbiera różnych ludzi z Sen Monorom. Okazało się, że byliśmy ostatni do zabrania.

Spodziewałem się, że mikrobus będzie takim samym zapchanym po brzegi rozklekotanym busem, jakim przyjechaliśmy z Kompang Cham do Sen Monorom, miło więc zaskoczył mnie fakt, że naszym środkiem transportu okazał się całkiem nowy i przestronny autobusik. Dostaliśmy trzy znajdujące się obok siebie miejsca. Moje było rozkładanym fotelem w przejściu, a ponieważ było jakieś krzywe, pupa mi zjeżdżała na fotel mojej sąsiadki, jakiejś białej dziewczyny. Trochę mi zajęło, nim opracowałem technikę, która pozwoliła mi w miarę wygodnie siedzieć i nie wysuwać się poza swoje siedzenie.

Podczas podróży zrobiliśmy jedną przerwę – w Snuol, mniej więcej w połowie drogi. Kupiliśmy tam do jedzenia mango i dziwną intrygującą nas bambusową tubę, ale tej ostatniej nie mogliśmy jakoś otworzyć. Zastanawiałem się, czy tnie ją się nożem.

Przywykłem już do tego, że przejazdy w Kambodży trwają dłużej, aniżeli człowiek się tego może spodziewać, poczułem się więc miło zaskoczony, gdy jeszcze przed pierwszą wjechaliśmy do Kratie.

Kratie to całkiem spora miejscowość, nie przypominająca prowincjonalnej dziury, jaką niewątpliwie było Sen Monorom.

Mikrobus zatrzymał się na trójkątnym placu za targiem. Gdy tylko wyszliśmy na zewnątrz, zaatakował nas jakiś wąsaty pan, mówiący nieźle po angielsku, który przedstawił się jako właściciel hotelu. Ponieważ i tak nie mieliśmy żadnej rezerwacji, ani planów dotyczących spędzenia nocy w określonym miejscu, a pan obiecywał, że ceny pokojów w jego hotelu zaczynają się od 7 dolarów i gwarantuje przejazd na miejsce, zgodziliśmy się na tę propozycję.

Jazda tuk-tukiem trwała ledwie kilka minut, a hotel okazał się solidnie przechodzonym przybytkiem w azjatyckim stylu położonym ładnie nad Mekongiem. Nazywał się Morhaoutdom Hotel. Za pokój z ciepłą wodą zapłaciłem 8 dolarów (z zimną byłby o dolara tańszy, ale stwierdziłem, że nie będę ograniczał swojego komfortu, oszczędzając trzy złote).

Zasadniczym celem naszej podróży do Kratie była chęć zobaczenia zagrożonych wymarciem rzecznych delfinów na Mekongu. Najlepszym miejscem do ich zobaczenia w tej okolicy jest w zasadzie nie Kratie, ale wieś Krampie położona 25 kilometrów dalej na północ. W planach mieliśmy wypożyczenie skuterków, co jak się dowiedziałem z przewodników, miało kosztować około 5 USD za dzień, i dostanie się na nich do Krampie. Tam można było wynająć łódź za 9 dolarów od osoby - kwota bardzo wysoka jak na Kambodżę, ale akceptowalna.

Pan z naszego hotelu, powiedział, że może nam pożyczyć skuter, ale gdy zapytaliśmy się, jak się go obsługuje (nigdy dotąd nie mieliśmy okazji jeździć na czymś takim), zaczął gorąco zachęcać nas do porzucenia tego pomysłu. Twierdził, że jazda motorkiem bez przygotowania w Kratie może być niebezpieczna, a jeśli zdarzy się nam wypadek, on także oberwie po głowie od policji. W zamian proponował nam wynajęcie tuk-tuka i wycieczkę do Krampie na obserwowanie delfinów połączone z wizytą w miejscu zwanym Mekong Rapids, znajdującym się w pobliżu. Całkowity koszt takiej wycieczki dla naszej trójki miał wynosić 49 dolarów. Zgodziłem się na tę propozycję.

Umówiliśmy się, że tuk-tuk będzie czekał przed hotelem za półtorej godziny i poszliśmy zjeść do polecanej przez hotelarza restauracji znajdującej się w pobliżu. Restauracja była faktycznie znakomita i zjedliśmy tam chyba najsmaczniejszy i stosunkowo tani obiad podczas naszego dotychczasowego pobytu w Kambodży.

Przy okazji przeszliśmy się bulwarem wzdłuż Mekongu. W biurze firmy przewozowej Sorya kupiliśmy bilety na przejazd autobusem do Phnom Penn nazajutrz o 7:30 (9 dolarów od osoby). Gdy po powrocie do hotelu powiedzieliśmy o tym hotelarzowi, złapał się za głowę. Powiedział, że dużym autobusem będziemy się tłukli osiem godzin, a on mógłby nam załatwić szybki mikrobus, który dowiózłby nas na miejsce w 4 godziny. Nie wiem, czy to prawda, ale mleko się rozlało, bo nasze bilety zostały już kupione.

Około 15 wyruszyliśmy w drogę tuk-tukiem. Nasz kierowca wiózł nas do przystani w Krampie około 40 minut. Tam jednak po chwili rozmowy z jakąś kobietą zawrócił i pojechał dalej do Mekong Rapids. Nie wiem, czemu zmienił kolejność odwiedzanych miejsc, może nasza łódź była jeszcze nie gotowa?

Mekong Rapids to miejsce, gdzie Mekong się zwęża i płynie żwawym nurtem. W poprzek rzeki wybudowano molo i rząd platform. Można tu kupić napoje orzeźwiające, a za jakieś 1000 rielów wypożyczyć hamak. My za 5000 rielów wypożyczyliśmy hamaki i matę, przebraliśmy się w stroje kąpielowe i przez chwilę kąpaliśmy się w Mekongu.

Lenistwo przy bystrzynach na Mekongu
Lenistwo przy bystrzynach na Mekongu
Bystrzyny na Mekongu - miejsca odpoczynku
Bystrzyny na Mekongu - miejsca odpoczynku
Bystrzyny na Mekongu w pełnej krasie
Bystrzyny na Mekongu w pełnej krasie

Byliśmy w tym miejscu niecałą godzinę, gdyż zasadniczym celem naszej wycieczki były przecież delfiny. Na przystani w Krampie zjawiliśmy się za kwadrans piąta i przy zachodzącym słońcu wypłynęliśmy na rzekę małą łodzią motorową. Samo zobaczenie delfina okazało się bardzo łatwe. Widziałem wiele delfinów, a raz nawet grupkę trzech czy czterech tych cudownych ssaków, baraszkujących w wodzie. Muszę jednak przyznać, że robienie im zdjęć nie jest łatwe. Delfiny wynurzają się z wody tylko na krótką chwilę i z powrotem w niej nikną. Nim człowiek zdąży skierować we właściwie miejsce obiektyw, nie mówiąc już o kadrowaniu czy ustawianiu parametrów ekspozycji, po delfinie nie ma już śladu.

Turyści w bezkrwawym polowaniu na delfiny
Turyści w bezkrwawym polowaniu na delfiny
Rzeczny delfin na Mekongu - uwierzcie, naprawdę to on
Rzeczny delfin na Mekongu - uwierzcie, naprawdę to on

Razem z nami płynęło kilka innych łódek z turystami. Patrząc z boku musiało to wyglądać trochę groteskowo. Gdy tylko jakiś delfin wynurzył się z rzeki, natychmiast rzucała się ku niemu horda łodzi z turystami. Nasz sternik czasem wskazywał nam miejsce, gdzie wypatrzył delfina, a czasem miałem satysfakcję, że ja pokazywałem sternikowi delfina. Biedny Andrzejek do spostrzegawczych nie należy, więc mało co mógł wypatrzyć, ale i jemu w końcu udało się zobaczyć delfiny.

Rejs trwał około godziny. Do hotelu dotarliśmy już po zachodzie słońca.

Poszliśmy jeszcze na spacer. Po drodze wypiliśmy po szejku, a ponieważ ja i Andrzejek byliśmy trochę głodni, wstąpiliśmy do restauracji w guesthousie Balcony, gdyż ta, w której jedliśmy poprzednio, była już zamknięta. Tutaj kuchnia nie powaliła nas na kolana, ale trzeba przyznać, że taras restauracji był dość przyjemny.


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 Następna strona