Następnego dnia obudziliśmy się w pociągu. Trochę doskwierał nam głód, a nie mieliśmy niczego do jedzenia. Zazwyczaj po pociągach biegają sprzedawcy jakichś hinduskich przekąsek: samosów, kaczori czy pakory, ale wsiadają oni na większych stacjach. Jechaliśmy przez same dziury, więc żaden obnośny sprzedawca nas nie nawiedził.
Z Andrzejkiem nie było tak źle, bo był częstowany przez miejscowych pakorami i owocami.
Jeszcze przed Jaisalmerem pojawił się naganiacz oferujący nam nocleg w jakimś hotelu. W Jaisalmerze jest duża podaż miejsc hotelowych, co powoduje, że właściciele hoteli wysyłają swoich emisariuszy do pociągów, a gdy wysiada się z dworca, kłębią się oni przed wejściem i wciskają natrętnie ulotki. Ze względu na Andrzejka wybrałem hotel „Golden City”. Nie był co prawda szczególnie tani (400 rupii za pokój bez klimatyzacji, 600 za pokój z klimatyzacją)), ale za to miał basen.
Pracownik hotelu przywiózł nas do hotelu rikszą. Rzuciliśmy bagaże w pokoju i poszliśmy do mieszczącej się na dachu restauracji. Była droga, zdecydowanie najdroższa spośród tych, w których do tej pory stołowaliśmy się. Ponieważ jednak byliśmy zmęczeni i głodni po podróży i nie chciało nam się szukać niczego innego, zamówiliśmy jedzenie. Fort w Jaisalmerze jest ponoć jedynym fortem w Radźastanie, który nie jest dziś wyłącznie zabytkiem. Teren fortu zamieszkuje liczna grupa ludzi. Mieści się tam też mnóstwo hoteli. Nasz hotel nie znajdował się w obrębie fortu, ale za to z dachu mieliśmy widok na jego złocące się w słońcu mury. Z powodu tego właśnie koloru Jaisalmer jest nazywany „Złotym miastem” (i tak właśnie nazywał się nasz hotel).
Już wcześniej na podstawie opinii innych podróżników zdecydowałem, że damy sobie spokój z safari na wielbłądzie z noclegiem na pustyni. Jest to pewnie jakieś nowe doświadczenie, ale wątpiłem, by było warte niewygód. Dlatego z hotelarzem zacząłem negocjować krótką wizytę na pustyni o zachodzie słońca. Ten jednak z maniakalnym uporem starał się mi sprzedać jakieś drogie wycieczki, twierdząc, że tylko w ten sposób poznam prawdziwą pustynię. Nie podobał mi się taki sposób targowania, więc powiedziałem, że się jeszcze zastanowię, zasłaniając się problemami gastrycznymi Andrzejka, który tymczasem dostał biegunki.
Następnie poszliśmy poszukać apteki, bo rzadka kupka Andrzejka w gorącym klimacie nie wróżyła niczego dobrego. Znalezienie apteki okazało się łatwe. Gorzej z kupieniem leków – mieliśmy co prawda zapisane przez pediatrę na kartce leki, które mieliśmy podawać Andrzejkowi w razie tego rodzaju problemów, ale aptekarz nie miał ich na składzie. Wypytał się nas jednak o objawy i zaoferował garść lekarstw. Wybraliśmy dwa, które wydawały nam się najbardziej sensowne – antybiotyk leczący bakteryjne zakażenia przewodu pokarmowego i coś w rodzaju naszego Gastrolitu, czyli dodawana do wody mieszanka soli i cukru zapobiegająca odwodnieniu organizmu. Przy okazji muszę zauważyć, że apteki w Indiach to takie same sklepy jak wszystkie inne. Na próżno oczekiwać w tych miejscach farmaceutów w kitlach. Apteka to dziura w ścianie i sklepikarz, który nie sprawia wrażenia fachowej siły farmaceutycznej.
Po tych zakupach zajrzeliśmy do znajdującego się obok wejścia do fortu kantorka Sahara Tours prowadzonego przez polecanego w wielu przewodnikach człowieka o przezwisku Mr. Desert. Zaoferował nam półdniową wycieczkę na pustynię połączoną z kolacją za 900 rupii, która miała zaczynać się o 15 a kończyć o 22. Nie chciał się targować. Pokazał za to zawierającą wiele wpisów naszych rodaków (i ogólnie naszych słowiańskich braci) książkę. Wszyscy go polecali. Ktoś napisał, że udało mu się stargować cenę na 650 rupii za dzień. Nie wiadomo tylko za co. W każdym razie na próby targowania się Mr. Desert pozostał niewzruszony.
Przekroczyliśmy mury fortu. Zaraz za nimi tłoczą się wszelakiej maści naganiacze, atakujący bez skrupułów wchodzących. Ignorowaliśmy ich. Tuż przed pałacem maharadży zagadną nas młody, chudy chłopak, twierdzący, że prowadzi agencję należącą do właścicieli hotelu „Golden City” i że może z nami porozmawiać o wycieczkach na wielbłądzie.
Powiedzieliśmy, że możemy go odwiedzić po zwiedzeniu fortu. Wstęp do niego kosztował 250 rupii od osoby, a cena obejmowała także wypożyczenie audioprzewodników (by je otrzymać musiałem jednak zostawić jako zastaw swoje polskie prawo jazdy, opcjonalnie można było także zostawić kartę kredytową lub dość znaczny depozyt pieniężny).
Pałac był bardzo ładny, a historie opowiadane przez przewodnika całkiem ciekawe.
![]() | |
|
Po wyjściu z pałacu dopadł nas znajomy młodzieniec. Gdy dotarliśmy do jego kantorka, mieszczącego się o jakieś 100 metrów na prawo od wejścia do fortu, oświadczył, że jednak z „Golden City” nie ma nic wspólnego, lecz jest krewnym naganiacza, z którym rozmawialiśmy w pociągu. Zaproponował nam, że może nam załatwić półdniową wycieczkę, która rozpocznie się o 15, a skończy o 20 za 1500 rupii za nas wszystkich. Każda osoba będzie miała swojego wielbłąda, a dodatkowo dostaniemy na cały dzień pokój w położonym nieopodal hotelu Bright. Poszedłem obejrzeć ten hotel. Nie wyglądał źle. Z pewnym wahaniem więc zgodziłem się, zastrzegając, że ostateczną decyzję podejmiemy jutro, a jeżeli wycofamy się, to po prostu zapłacimy mu za pokój. Andrzejek miał biegunkę i miałem pewne obawy przed wyciąganiem go na pustynię. Zapłaciliśmy 200 rupii zaliczki i rozstaliśmy się, umawiając się, że następnego dnia o 9 (o tej godzinie kończyła się doba hotelowa w hotelu „Golden City”) będzie czekał na nas samochód, który dowiezie nas do hotelu.
![]() | |
|
Potem wróciliśmy do hotelu, by skorzystać z basenu, który był głównym powodem, dla którego wybraliśmy to miejsce. Basen był nieduży i sprawiał wrażenie zapuszczonego. Z czystym sumieniem mógłbym zaproponować go co najwyżej osobom pragnącym pomoczyć sobie w wodzie nogi. Co też zrobiłem. Woda była zimna. Andrzejek na szczęście też nie bardzo był chętny do kąpieli. Trochę się zmoczył, ale potem wyszedł na brzeg, by pomęczyć mrówki.
Po basenie poszliśmy powałęsać się po mieście. Jaisalmer to prawdziwa pułapka dla białych turystów. Są oni atakowani przez hordy naganiaczy, wędrownych krawców i szewców oraz dzieci żebrzących o banany i długopisy. Zwłaszcza te ostatnie są wyjątkowo upierdliwe, nie chcąc dać człowiekowi spokoju.
Obiadokolację zjedliśmy na dachu jednej z restauracji położonych poniżej fortu. Szukaliśmy jakiejś taniej restauracji dla miejscowych, ale niczego podobnego nie udało nam się znaleźć. Jedzenie w Jaisalmerze jest z reguły bardzo drogie jak na indyjskie standardy – pewnie jest to wynik tego, że w mieście roi się od białych twarzy, które dają się miejscowym naciagać. W trzy osoby płaciliśmy w restauracjach kwoty w granicach 300 rupii lub więcej. Do tego jedzenie jest mało indyjskie. Indyjskie potrawy przyrządza się na ostro. Biali nie są przyzwyczajeni do takiego poziomu ostrości, który jest typowy dla kuchni Indii. W konsekwencji w Jaisalmerze większość restauracji serwuje pizzę, a jeśli w karcie są hinduskie dania, to z pewnością zostaną nam one podane w wersji całkowicie pozbawionej ostrości. Dalej są smaczne, ale brak im jednak oryginalności.
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 Następna strona