Palitana-Diu, 17.10.2010

W nocy nie spaliśmy dobrze. Nie było przepływu świeżego powietrza. Mieliśmy uczucie, że wiatrak na suficie miesza tylko potwornie gorące powietrze, którego pełno było w pokoju.

Poprzedniego dnia właściciel hotelu Shravak powiedział nam, że na Diu jedzie bezpośrednio jeden autobus dziennie, odjeżdżający o 1 po południu. Zarazem odradzał korzystanie z niego, twierdząc, że droga w popołudniowych skwarze nie jest przyjemna. W zamian proponował przejazd autobusem do Taladży, skąd miały regularnie odjeżdżać autobusy do Uny, miasta położonego nieopodal Diu. Powiedział, że autobusy odjeżdżają o 5:15, 6:30 i 7:00 rano. My zaś wybraliśmy pierwszy z tych autobusów, chcąc jak najszybciej dotrzeć do celu.

Rano mieliśmy problem z opuszczeniem hotelu, gdyż na recepcji nikogo nie było. Co prawda, jakichś dwóch obdartusów, być może pomocników hotelowych, spało na podłodze przed recepcją, ale konsekwentnie nie dawali się obudzić, mimo że ich szarpałem i krzyczałem do nich. W końcu Małgosi udało się jakoś otworzyć drzwi od wewnątrz.

Gdy około 5 dotarliśmy na dworzec, czekający tam ludzie poinformowali nas, że najbliższy autobus do Taladży odjeżdża nie o 5:15, ale o 6. Najpierw więc poszliśmy do restauracji, w której wczoraj jedliśmy obiad. Niestety, o tej wczesnej porze nie oferowała ona jeszcze nic do jedzenia. Wypiliśmy zatem herbatkę i doszliśmy do wniosku, że trzeba wracać do hotelu.

Po półgodzinie znów powlekliśmy się na dworzec. Autobus już stał. Siedzenia wyglądały, jakby je poobgryzało stado złośliwych psów żywiących się tapicerską pianką. Niektórych całkiem brakowało. Podróż do Taladży zajęła godzinę. Za bilet zapłaciliśmy po 19 rupii za osobę dorosłą i 10 rupii za Andrzejka. W Taladży nie dojechaliśmy do dworca – autobus zatrzymał się na drodze, po drugiej stronie ulicy stanął drugi autobus, a konduktor zaczął wołać, że to jest nasz autobus do Diu. Wcale nie mówiliśmy mu, dokąd chcemy ostatecznie dotrzeć. Było to oczywiste.

Szybko zmieniliśmy autobusy. Nowy autobus był trochę mniej poobgryzany. I w tym przypadku bilety były bardzo tanie. Łącznie zapłaciliśmy około 130 rupii. Podróż trwała cztery godziny i była raczej koszmarna. Droga w zasadzie nie istniała. Tylko momentami zostały z niej jakieś skrawki asfaltu. Pozostała jej część składała się z wertepów i wądołów, które autobus pokonywał w żółwim tempie, trzęsąc się i strasznie podskakując.

Do Uny dojechaliśmy kilka minut przed 11. Natychmiast próbowaliśmy znaleźć rikszę, ale okazało się to niełatwe. Rikszarze tłumaczyli się, że przy wjeździe na Diu trzeba zapłacić 60 rupii podatku i żądali opłat w granicach 150-200 rupii. Nie chciało mi się w te podatki wierzyć, więc targowałem się zawzięcie, ale gdy wszędzie odchodziłem z kwitkiem, w końcu zgodziłem się na te ich 150 rupii. Oczywiście kierowca próbował mnie oszwabić, twierdząc, że za podatek muszę zapłacić osobno, ale nie dałem się zrobić w bambuko.

W ten sposób po minięciu posterunku oddzielającego stan Gudżarat od terytorium Diu (wyszedłem z rikszy, by zobaczyć na własne oczy ten pobór podatków: rzeczywiście jest coś takiego, ale – jeśli dobrze się przyjrzałem – podatek wynosi 50 rupii) i przejechaniu przez długi most łączący wyspę ze stałym lądem znaleźliśmy się przed hotelem Samrat położonym w centrum miasteczka. Miałem ochotę na nieco komfortu w tym miejscu, w którym – jak sądziłem – przyjdzie nam spędzić kilka dni. Dlatego wziąłem pokój z klimatyzacją za 900 rupii. Był to zdecydowanie najlepszy pokój, z jakim mieliśmy do tej pory do czynienia w Indiach. Nawet łazienka sprawiała wrażenie dość czystej. Do tego mieliśmy swój własny balkonik wychodzący na szeroką, lecz nie nazbyt ruchliwą ulicę.

Diu to trochę inny świat w porównaniu z pozostałą częścią Indii. To dawna kolonia portugalska, która na początku lat 60-tych została zbrojnie zaanektowana przez Indie. Rozgardiasz jest tu mniejszy i życie płynie bardziej leniwie.

Po rozgoszczeniu się w pokoju hotelowym szybko przebraliśmy się, zjedliśmy lunch w polecanej w przewodnikach restauracji hotelu Uma Shakti (drogo, paskudnie i niesmacznie – nie wiem, dlaczego to miejsce znalazło się w przewodnikach, gorszego jedzenia nie podano nam nigdzie w Indiach) i ruszyliśmy na plażę. Z hotelu na plażę szliśmy może jakieś pół godziny. Po drodze mieliśmy okazję przyjrzeć się dokładniej, jak bardzo różni się Diu od pozostałej części Indii. Domy są tu znacznie bogatsze. Ruch uliczny niewielki, a riksz nie ma praktycznie wcale. Nawet śmieci jest jakby mniej. Jest za to sporo placów zabaw dla dzieci.

Plaża Jallandhar nie sprawiła na nas dobrego wrażenia. Może dlatego, że był odpływ, który odsłonił duże pokryte glonami kamienie. Ważniejsze chyba jednak było to, że na plaży nie było żadnych zasłoniętych miejsc, a słońce prażyło niemiłosiernie. Kolejna plaża nosząca nazwę Chakratirth była znacznie przyjemniejsza, całkiem pusta, z ławeczkami pomiędzy drzewami rosnącymi między plażą a nadmorską drogą. Okolice ławeczek sprawiały wrażenie od dawna niesprzątanych i walały się obok niektórych szkła z pobitych butelek. Na piasku można było zobaczyć czerwone plamy – ślady po wypluciu betelu (Hindusi nie tylko śmiecą, ale także plują na prawo i na lewo betelem, czego ślady widać np. na murach miast). Można było jednak znaleźć mniej zanieczyszczone miejsca, a plaża i morze były naprawdę niezłe. Można by je chyba porównać do plaż Sousse w Tunezji po usunięciu z nich tłumu ściśniętych jak śledzie turystów. Plaża była bowiem szeroka i pusta.

Po południu znowu poszliśmy przyjrzeć się miasteczku. Okazało się, że w porównaniu z dotychczas odwiedzanymi przez nas miejscami jest to prawdziwy mikrus. Część handlowa znajduje się tylko w okolicach głównego placu, a sklepów jest niewiele (co może być kłopotliwe – na przykład tylko w jednym sklepie są chusteczki do nosa, papier toaletowy również można kupić w niewielkiej liczbie miejsc, a owoce można dostać właściwie tylko rano na targu warzywnym).

Nawet punktów gastronomicznych jest niewiele i są one czynne w dziwnych nieco godzinach. Duże skupisko punktów sprzedających głównie kurczaki smażone na różne sposoby oraz owoce morza znajduje się w pobliżu portu. Smaczne jest też jedzenie na stoisku na głównym placu. Zawsze pozostają tez restauracje hotelowe.

Plusem jest to, że w porównaniu ze stałym lądem na wyspie jest czysto i przyjemnie. Zdecydowaliśmy się nawet na jedzenie lodów w lodziarni przy głównym placu.

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 Następna strona