Do Ahmedabadu dojechaliśmy zgodnie z planem – tzn. trochę po czwartej rano. Tu mieliśmy przesiąść się na kolejny pociąg, który odjechać miał o 5:45, a przyjechać o 5:20.
Poszliśmy więc do poczekalni. Mimo że mieliśmy bilety na klasę sleeper, wysłano nas do poczekalni oznaczonej jako „Upper class”, której zresztą nikt nie pilnował, więc mógł wejść do niej ktokolwiek.
Trochę w niej przesiedzieliśmy, a ponieważ jakoś zaczęliśmy być głodni, kupiłem u peronowego sprzedawcy za 40 rupii dwie grzanki z jajkiem, które okazały się bardzo sycące. Andrzejek spał w poczekalni, przytulany przez Małgosię, więc nie mógł uczestniczyć w tym przedwczesnym śniadaniu.
Nasz pociąg przyjechał punktualnie i już po chwili Małgosia leżała na leżance razem z Andrzejkiem i spała, a ja drzemałem na siedząco. Gdy obudziłem się, czekali już na mnie Hindusi, chętni do pogawędki.
Do Songadh przyjechaliśmy o 10:40, mniej więcej zgodnie z rozkładem jazdy. Jest to stacja kolejowa najbliższa od Palitany, naszego następnego celu, odległego o jakieś dwadzieścia czy dwadzieściakilka kilometrów. Nie bardzo wiedziałem, jak się z niej dostać do Palitany, gdyż przewodniki o tym milczały. Sądziłem jednak, że zawsze uda się pewnie znaleźć jakąś rikszę czy taksówkę. I faktycznie, rikszarze czekali już na peronie. Nie znając realiów dogadałem się na przejazd zbiorową rikszą do Palitany za 150 rupii, po czym plułem sobie w brodę, bo szybkość, z jaką osiągnąłem porozumienie z rikszarzem, świadczyła, że nie był to dla mnie zbyt dobry interes. W każdym razie ważne było to, że byliśmy już w drodze, co było o tyle ważne, że Andrzejek w międzyczasie obudził się i narzekał, że jest już głodny.
Po drodze do miasta nasz kierowca zjechał nagle w bok i wjechał na jakiś placyk, przy którym w budce siedziało kilku panów. Jak się okazało, chciał się dowiedzieć, dokąd dokładnie jedziemy. Wcześniej wymyśliłem sobie, że zanocujemy w hotelu Shravak, który w przewodnikach miał niezłe recenzje, a jego niewątpliwą zaletą było to, że znajdował się w pobliżu dworca autobusowego i jednej z nielicznych tutejszych restauracji. Kierowca jednak nie bardzo rozumiał, dokąd chcemy jechać (po angielsku nie mówił ani trochę), i uparcie namawiał nas na nocleg w hotelu Sumeru. Tam też chciał nas wysłać mówiący po angielsku człowiek, którego kierowca wykorzystał w charakterze tłumacza, twierdząc, że hotel Shravak jest kiepski. Za dużo jednak naczytałem się o zmowach pomiędzy hotelarzami a rikszarzami, by mieć zaufanie do takich opowieści, więc mając świadomość, że prawdopodobnie zapłaciłem zawyżoną opłatę za rikszę, tym bardziej upierałem się, by zawieziono mnie do hotelu Shravak.
Gdy tam się znaleźliśmy, okazało się, że pokoje bez klimatyzacji kosztują 300 rupii (na razie była to najniższa cena, jaką płaciliśmy za hotel w Indiach). Pokój nie wyglądał najgorzej jak na hinduskie warunki. Był w nim nawet telewizor.
Najpierw poszliśmy zjeść do miejscowej jadłodajni znajdującej się obok hotelu. Była zatłoczona, co chyba dobrze świadczyło o jakości i cenie jedzenia. Zamówiliśmy gudżarackie thali. Zaciekawieni panowie siedzący przy sąsiednim stoliku poradzili mi, bym ostrość przypraw złagodził maślanką. I tak właśnie zrobiłem. Okazało się, że pomysł ten jest rzeczywiście bardzo dobry. Jedzenie było smaczne i niedrogie.
Trochę obawiałem się, że wejście na pobliską górę znaną z tego, że znajdują się na niej setki dżinijskich świątyń, po długiej i męczącej podróży z Udajpuru będzie dla nas zbyt ciężkim zadaniem, zwłaszcza biorąc pod uwagę dziwny atak słabości, który przeszedłem dwa dni wcześniej. Czuliśmy się jednak nad podziw dobrze. Dlatego też wzięliśmy za 30 rupii rikszę do podnóża góry i rozpoczęliśmy wchodzenie.
Na samym dole dołączyli do nas mężczyźni z lektyką, oferując wniesienie nas wszystkich lub choćby tylko Andrzejka na górę. Towarzyszący im chłopiec starał się namówić mnie na to, bym oddał mu plecaczek, w którym niosłem wodę i aparat fotograficzny. Tłumaczyłem im, że nie zrobią na mnie biznesu i na pewno nie skorzystam z lektyki, ale nie zrażali się moim gadaniem i uparcie podążali obok. Z tego też powodu w końcu zacząłem ich kompletnie ignorować i nie odpowiadałem na ponawiane propozycje. Odczepili się dopiero po kilkuset stopniach.
By dojść na szczyt góry, trzeba pokonać około 3300 stopni. Od czasu do czasu na stopniach białą farbą oznaczono numer bieżącego stopnia oraz liczbę stopni pozostających do przejścia. Są też punkty odpoczynku, które pozwalają usiąść w cieniu i napić się w spokoju wody. Tej na szczęście mieliśmy pod dostatkiem. Było gorąco, a droga na górę była męcząca, więc pić nam się bardzo chciało.
Po drodze są także hinduistyczne miejsca kultu. Nie są jednak szczególnie ciekawe.
Na górze droga się rozwidla. Wybraliśmy na chybił-trafił lewą gałąź. Strażnik przy bramie oświadczył, że w środku nie można robić zdjęć, jednak gdy zrobiłem zdziwioną minę i zacząłem narzekać, skierował mnie do biura. Było zamknięte, ale po chwili przyszedł urzędnik. Okazało się, że możliwość fotografowania wymaga uzyskania zezwolenia, co kosztuje 100 rupii. Oczywiście zapłaciłem. Nie po to człowiek pokonuje 3300 stopni, a wcześniej tłucze się przez setki kilometrów po Indiach, by w końcu poskąpić kilku złotych.
Przed wejściem na teren świątyń należy zdjąć buty i zostawić je przed wejściem. Świątyń jest mnóstwo, chociaż niemal identyczne wizerunki dżinijskich mistrzów w kapliczkach sprawiają wrażenie pewnej monotonii. Na terenie świątyń są strażnicy, którzy zachowują się przyjaźnie, a nawet pomagają znaleźć co ciekawsze przejścia umożliwiające podziwianie widoków. Co najważniejsze, miejsce jest bardzo wyludnione. Nie zauważyliśmy żadnych grup wycieczkowych, a wiernych także było niewielu.
![]() | |
|
![]() | |
|
Nim zakończyliśmy zwiedzanie, usłyszeliśmy śpiew mężczyzn i dźwięki instrumentów perkusyjnych. Okazało się, że na placyku niedaleko od wejścia do kompleksu robotnicy pracujący przy restauracji świątyń zaczęli śpiewać hymny religijne przy wtórze bębnów i talerzy. Byli bardzo przyjaźni i zaprosili do siebie Andrzejka, dając mu talerze. Andrzejkowi buzia się śmiała, gdy siedząc między śpiewającymi mężczyznami wybijał rytm talerzami.
![]() | |
|
Nim zeszliśmy na dół, zaczął zapadać zmierzch. Mieliśmy ochotę na sok wyciskany ze świeżych owoców, a gdy przyjechaliśmy, wydało nam się, że widzieliśmy maszyny do wyciskania soku na stoiskach obok wejścia. Niestety, tylko nam się tak wydawało. Maszyny niewątpliwie miały przeznaczenie gastronomiczne, ale nie służyły do wyciskania soku z owoców. Właściciele jadalni, przy wejściu do których znajdowały się owe maszyny, zapraszali nas do środka, ale nam wcale nie chciało się jeść. Wzięliśmy więc znowu za 30 rupii rikszę (z rikszarzem konkurował chłopiec powożący wózkiem konnym, ale woleliśmy wziąć rikszę, która jest zwyczajnie szybsza). Obok hotelu także szukaliśmy sprzedawcy świeżych soków, ale znaleźliśmy tylko człowieka sprzedającego sok zmiksowany z wodą, a o to nam wcale nie chodziło. W końcu więc kupiliśmy owoce, z których kilka zjedliśmy na kolację, a pozostałe pozostawiliśmy na następny dzień. Czekała nas długa i raczej męcząca droga do Diu.
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 Następna strona