Achałcyche-Kutaisi 13.09.2007

Rano w miarę swych ograniczonych możliwości postarałem się oczyścić nasze plecaki, zwłaszcza zaś paski, które mogły pobrudzić ubranie.

Potem poszliśmy zjeść śniadanie do kawiarenki, w której wczoraj sprzedano nam chaczapuri. Na śniadanie znowu zjedliśmy chaczapuri, a dla Prosiaczka zamówiliśmy jego ulubione jajko.

Już kilka dni temu Małgosia zauważyła, że w jej plecaku puścił szew. Dlatego też postanowiliśmy gdzieś kupić nici i igłę. Obsługa kawiarni wskazała nam, gdzie znajduje się pobliski targ, na którym podobno sprzedawano tego rodzaju artykuły.

Targ znaleźliśmy bez kłopotu. Rzeczywiście znajdowały się tam stoiska z artykułami pasmanteryjnymi i kupiliśmy to, czego potrzebowaliśmy. Potem zwiedzaliśmy warzywniak. Właściwie wszystkie warzywa i owoce, które tam sprzedawano, były nam znane. Nie wiedzieliśmy tylko, czym jest pewien rodzaj zioła z purpurowymi listkami, który – jak się nam zdawało – widzieliśmy już wcześniej w potrawach, które nam podawano. Próbowaliśmy się dowiedzieć tego od sprzedawcy. Powiedział, że jest to zioło, którego smak bardzo dobrze komponuje się z pomidorami, a możemy ją znać z odmiany o zielonych listkach. Charakterystyka ta odpowiada bazylii, ale liście tej zieleniny zupełnie nie przypominały żadnej znanej nam odmiany bazylii. Sprzedawca w końcu sprezentował nam zieleninę. I cóż, okazało się, że rzeczywiście była to bazylia. W ten sposób dowiedzieliśmy się, że w Gruzji najpopularniejszą odmianą bazylii jest odmiana, której kształt liści zupełnie nie odpowiada odmianie śródziemnomorskiej popularnej u nas (można w Polsce kupić odmianę purpurową, ale ma ona takie same liście jak odmiana zielona).

Mieliśmy dziś w planach wyjazd do Kutaisi. Wożenie do Kutaisi bazylii nie miało najmniejszego sensu, więc zostawiliśmy ją w kawiarni, w której jedliśmy chaczapuri. Sami zaś poszliśmy do hotelu i o godzinie 11 stanęliśmy w hotelowym holu, czekając na naszego kierowcę. Czekaliśmy 15 minut, ale człowiek nie pojawił się, więc pieszo poszliśmy na dworzec autobusowy. Szliśmy tam mniej więcej 15 minut, głównie z górki, więc nie było to bardzo uciążliwe, mimo że mieliśmy trochę bagaży i musieliśmy jeszcze uważać na naszego chłopaka.

Na dworcu autobusowym kupiliśmy bilety (zapłaciłem 20 lari) i odnaleźliśmy właściwy mikrobus. Do odjazdu pozostało niewiele czasu, jakieś 10 minut. Gdy usiedliśmy w środku, zobaczyliśmy naszego kierowcę – chodził wokół naszego mikrobusu i przyglądał się przez szyby podróżnym. Najwyraźniej nas szukał. Gdy nas zobaczył, ucieszył się bardzo. Pożegnaliśmy się, życząc sobie wszystkie najlepszego.

Jechaliśmy do Kutaisi początkowo tą samą drogą, którą przyjechaliśmy. Dopiero po minięciu wzniesień Kaukazu Niskiego skręciliśmy na zachód, podczas gdy droga do Gori i Tbilisi wiodła na wschód. Podczas dalszej podróży zatrzymaliśmy się na 15 czy 20 minut na postój przed bramkami, które wyglądały, jak bramki na autostradzie. Wiedziałem z przewodnika, że nie jest to jednak wjazd na autostradę, ale początek długiego tunelu drogowego, za przejechanie którego pobierana jest opłata.

W miejscu, w którym się zatrzymaliśmy, jest kilka knajpek i ubikacja, można więc kupić coś do picia i jedzenia oraz zadbać o fizjologię.

Tunel jest rzeczywiście długi, ale wyobrażałem sobie, nie wiem czemu, że jest jeszcze dłuższy. Za nim droga wije się po zboczach wzgórz, pomiędzy rzecznymi dolinami. Widoki są dość malownicze.

W końcu dojechaliśmy do Kutaisi. Przejazd trwał mniej więcej 4 godziny. Niestety, przegapiliśmy odpowiedni przystanek i wylądowaliśmy na głównym dworcu autobusowym. Dworzec w Kutaisi jest duży i chaotyczny, czego można się spodziewać po drugim pod względem wielkości mieście Gruzji. Po raz pierwszy podczas pobytu w Gruzji zobaczyliśmy tutaj charakterystyczne cysterny z rosyjskim napisem „kwas”. Potem widzieliśmy je jeszcze w Batumi, ale – jak się wydaje – są one popularne raczej na zachodniej Gruzji, bo na wschodzie ich nie widzieliśmy.

Małgosia bardzo narzekała, że musimy wrócić się kilometr po drodze, którą przyjechaliśmy. Okazało się zresztą, że operacja ta nie miała żadnego sensu, bo w niedrogim i niezłym – wedle opinii przewodnika – hotelu Aia otworzył mi ochroniarz, który oznajmił mi, że obiekt jest zamknięty. Chcąc, nie chcąc, wyciągnąłem komórkę i zadzwoniłem pod podany w przewodniku numer telefonu domu gościnnego przy ulicy Debi Iszchnelebi 26. Przewodnik bardzo zachwalał panujące tam warunki, mimo więc, że cena była nie najniższa (80 lari za dwójkę), zdecydowałem się, że warto skorzystać z tej propozycji. Po drugiej stronie głos starszego mężczyzny poinformował mnie, że są wolne miejsca. Pozostało mi więc jeszcze zatrzymać taksówkę. Nie sprawiło to żadnego problemu – w Gruzji taksówek jest mnóstwo. Niestety, taksówkarz nie miał zielonego pojęcia, gdzie jest nasz pensjonat. Musiałem więc jeszcze raz użyć swojej komórki i poprosić właściciela pensjonatu o wyjaśnienie taksówkarzowi, dokąd ma jechać.

Za kurs zapłaciłem 6 lari, trochę drogo jak na gruzińskie warunki. Początkowo jechaliśmy przez centrum miasta, wkrótce jednak wjechaliśmy na jakąś górkę i odnaleźliśmy w spokojnej dzielnicy willowej domek o właściwym numerze. Już z ulicy widać było, że budynek jest komfortowy. Właściciel, starszy pan, już na nas czekał. Przywitała nas również gospodyni, starsza miła pani. Zostaliśmy ulokowani w wielkim salonie z przeszklonymi gablotami pełnymi kryształowych naczyń i książek. Było tam łóżko i wersalka, Prosiaczek mógł więc spać sam w swoim własnym łóżeczku. Co prawda, nie mieliśmy własnej łazienki, ale bardzo czysta i nowoczesna łazienka znajdowała się na tarasie dosłownie dwa kroki od naszego pokoju.

Byliśmy podobno pierwszymi Polakami, którzy zawitali do tego domu. Gospodarze pokazali nam książkę gości, w której mogliśmy obejrzeć wpisy dokonane przez gości z całego świata, którzy tu nocowali.

Poprosiliśmy gospodynię o zrobienie czegoś do zjedzenia. W międzyczasie chodziliśmy sobie po tarasie – widok na miasto był przepiękny. Była tam ustawiona ogrodowa huśtawka, na dole zaś w ogrodzie znaleźliśmy piłkę. Gospodyni dała nam też rowerek. W jednej z opon nie było powietrza (przypomniał mi się wczorajszy dzień), ale i tak Prosiaczek bardzo polubił jazdę na rowerku. Musiałem go – co prawda – cały czas trzymać, żeby nie upadł, ale i tak była to dla niego świetna zabawa.

Potem przyszły dwie dziewczynki, wnuczki właścicieli, a w ogródku obok zaczął biegać królik, tak więc Prosiaczek biegał z dziewczynkami i bawił się doskonale. I bardzo dobrze się stało, bo zrobienie posiłku zajęło naszej gospodyni prawie dwie godziny. W nagrodę zostaliśmy ugoszczeni wyjątkowo obfitym obiadem, czuliśmy się, jakbyśmy zostali zaproszeni na prawdziwą ucztę.

Bardzo się nam podobało w tym domu, do którego zupełnie przypadkiem trafiliśmy. Gospodarze byli bardzo życzliwi. Sprawiali wrażenie wykształconych ludzi. Pani domu czytała nawet jakieś książki o Polsce i kojarzyła podstawowe fakty z historii naszego zakątka Europy. Jedzenie było doskonałe, pokój mieliśmy piękny, a ogród, dzieci i króliczek umilały życie Prosiaczkowi. Zapowiedzieliśmy im, że chyba zmienimy nieco plany i miast jednej nocy spędzimy u nich dwie.

Po obiedzie wybraliśmy się na dół, by obejrzeć miasto.

Kutaisi ma całkiem ładne centrum. W środku znajduje się duży park z dwiema dużymi fontannami. Na końcu parku jest zaś jakiś pomnik.

Spacerowaliśmy po parku, aż zrobiło się ciemno. I wtedy – ku naszemu zdumieniu – do naszych uszu dobiegły głośne dźwięki wzniosłej muzyki, a fontanny eksplodowały światłami. Okazało się, że po zapadnięciu zmroku w parku rozpoczyna się widowisko światło-dźwięk. I jest to naprawdę bardzo przyjemne widowisko, w którym uczestniczą różnokolorowe światła, fontanna wyrzucająca z siebie rytmicznie wodę i zawierająca mnóstwo dysz i ruchomych elementów sterowanych muzyką, a także oczywiście sama muzyka.

Obserwowanie widowiska zajęło nam dłuższą chwilę, ponieważ jednak Prosiaczek był już dość zmęczony i obawialiśmy się, że uśnie, postanowiliśmy wracać.

Poszliśmy spać w znakomitych nastrojach.

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 Następna strona