Rano wyszliśmy z hotelu – oczywiście bez śniadania – i pieszo udaliśmy się na dworzec autobusowy. Na miejscu byliśmy za dwadzieścia ósma, bez problemów odnaleźliśmy właściwy mikrobus, ale okazało się, że odjeżdża on nie o ósmej, ale dopiero o wpół do dziewiątej. Zostawiliśmy nasze bagaże w mikrobusie, a sami poszliśmy kupić bilet do kasy, która znajdowała się w budynku dworca (zapłaciliśmy 14,5 lari).
Okazało się, że część budynku dworca autobusowego i obszerny placyk, który z nim sąsiadował, zajmowało targowisko. Trochę pokręciliśmy się po nim dla zabicia czasu, a gdy zbliżyła się godzina odjazdu, kupiliśmy w niewielkiej piekarni przylegającej do targowiska chaczapuri. Musiało ono dzisiaj wystarczyć nam jako śniadanie.
Tym razem trafiliśmy na wyjątkowo brudny mikrobus. Podróż zajęła nam zaś sporo ponad trzy godziny. Początkowo jechaliśmy niziną, wkrótce jednak wjechaliśmy w dolinę górską, której dołem płynęła wartko spieniona rzeka, mijając po drodze kolejne miasteczka.
Jednym z tych miasteczek było Bordżomi – znany onegdaj kurort, w którym chętnie spędzali czas przywódcy państwa radzieckiego. Nazwę Bordżomi można napotkać w wielu sklepach spożywczych w całej Gruzji, gdyż pod tą nazwą jest sprzedawana jedna z najpopularniejszych wód mineralnych.
Nie chcieliśmy jednak się tu zatrzymywać. Już trochę powędrowaliśmy sobie po Kaukazie Wysokim. To pasmo, przez które teraz przejeżdżaliśmy, Kaukaz Niski, było znacznie niższe – odpowiadało mniej więcej naszym Sudetom. Przyjemnie byłoby może i tu nieco pochodzić po górach, ale czas nas gonił. W Gruzji jest wiele miejsc zasługujących na zwiedzenie, trzeba sobie wyznaczyć zatem pewne priorytety. Tym bardziej, że jest to zbyt mały kraj – w przeciwieństwie do Tajlandii czy Malezji – by zwiedzać go na raty. Nie wiemy, kiedy się znowu wybierzemy do Gruzji, ale chyba nieprędko.
Dworzec autobusowy w Achałcyche był niedużym budynkiem, przed którym znajdował się placyk dość szczelnie nabity mikrobusami i taksówkami. Taksówkarze od razu po tym, jak wyszliśmy z autobusu, zaczęli proponować nam swoje usługi, ale najpierw weszliśmy do budynku dworca, by zmienić Prosiaczkowi pieluchę, którą musieliśmy mu założyć ze względu na długa podróż i brak postojów. Dopiero po wykonaniu tej czynności poszliśmy poszukać taksówki, którą chcieliśmy dojechać do Vardzii. Jak już wspomniałem, nie było to szczególnie trudne zadanie. Mając tak szeroki wybór, podszedłem do niskiego siwego pana, który zachwalał swoją nieco poobijaną wołgę. Pamiętając o tym, że Małgosia wyrażała się w superlatywach o wygodzie podróżowania w wołdze, której mogła zaznać poprzedniego dnia podczas wycieczki do Ateni Sioni, celowo wybrałem ten właśnie pojazd, co miało pociągnąć za sobą pewne znamienne skutki, o których będzie jeszcze mowa.
Dogadaliśmy się co do ceny (60 lari), zapakowaliśmy nasze bagaże do bagażnika i ruszyliśmy w drogę. Vardzia znajduje się naprawdę daleko od Achałcyche. Jazda zajmuje ponad dwie godziny. Mając do dyspozycji tyle czasu, spokojnie zagłębiłem się w pogawędkę z taksówkarzem, który okazał się całkiem interesującym rozmówcą. Był w końcu inżynierem mechanikiem o wieloletnim doświadczeniu zawodowym, więc nic dziwnego, że rozmowa była ciekawa.
Miał – jak wielu Gruzinów – poczucie, że upadek ZSRR był dla niego i jego bliskich katastrofą. To, co dla nas Polaków, może być nieco dziwne, to to, że odsunięcie od władzy komunistów i niepodległość wcale nie były dla wielu spośród tych ludzi warta ceny, którą w związku z tym musieli zapłacić. A miały u nich miejsce takie zjawiska jak destabilizacja społeczna i polityczna, zamieszki (zakończone oderwaniem od Gruzji części jej terytorium i exodusem wypędzonej ludności), bezrobocie i utrata oszczędności gromadzonych w bankach. U nas w Polsce to jednak komunizm kojarzył się z niskim standardem życia i wiedzieliśmy, że obalenie go zwiększy poziom naszego życia. Większość Polaków nie pomyliła się zresztą w tych oczekiwaniach.
Im zaś za komuny żyło się całkiem nieźle, a obalenie systemu wcale nie podniosło standardu ich życia. Prawdę mówiąc, do tej pory żyje im się trudniej niż za komuny.
W ten sposób gawędząc o odmiennościach kulturowych i ekonomicznych, jechaliśmy do Vardzii. Droga, jak to w Gruzji bywa, była okropna. Mimo że nominalnie była to jedna z głównych dróg, ważna ze względu na to, że prowadziła do granicy z Armenią, momentami przechodziła w drogę gruntową częściowo utwardzoną żwirem.
W końcu zjechaliśmy z głównej trasy. Przez jakiś czas jechaliśmy zadziwiająco niezła drogą asfaltową, w końcu jednak asfalt się skończył. Góry zrobiły się wyższe i jadąc żwirową drogą pokonywaliśmy kolejne serpentyny, a pnąc się w górę, musieliśmy dodatkowo uważać na stada krów, które potrafiły wyłonić się w ostatniej chwili zza zakrętu.
W końcu zza kolejnego zakrętu wyłoniło się zbocze poznaczone otworami tak, że wyglądało jakby było zrobione ze szwajcarskiego sera. Przejechaliśmy przez ostatni mostek i stanęliśmy na parkingu obok niedużego budynku. Tu spotkała nas niespodzianka. Na parkingu stał dobrze znanym nam odlotowy samochód mówiącego po polsku Niemca Williego, którego spotkaliśmy w Kazbegi.
Nie musieliśmy długo czekać i zjawił się sam Willi, razem z resztą naszych młodych rodaków, których poznaliśmy w guesthousie u stóp Kaukazu.
Przywitaliśmy się, ale długo nie pogadaliśmy. Okazało się, że byliśmy na parkingu, na którym zgodnie z obowiązującymi regułami należało zostawić samochód przed udaniem się w górę zbocza, gdzie znajdowało się wejście do skalnego miasta. Ze względu na dziecko przyjaźni pracownicy obsługi postanowili jednak zaoszczędzić nam trudów wchodzenia pod górkę i zezwoli wjechać nam na położony jeszcze wyżej parking, z którego dojście do skalnego miasta jest znacznie łatwiejsze. Ponieważ upał był trudny do wytrzymania, był to bardzo wspaniałomyślny gest.
Tak więc od rodaków tylko zdążyliśmy usłyszeć, jak pięknym miejscem jest nadmorskie Batumi. Chłopacy chwalili się, że udało im się trafić na polski dzień w Batumi, przygotowany ze względu na wizytę delegacji z jakiegoś zaprzyjaźnionego polskiego miasta. Dzięki temu wkręcili się na zorganizowaną z tego powodu uroczystość i załapali się na picie wina z rogów.
I na tym pogawędka skończyła się. Wsiedliśmy z powrotem do naszej wołgi i pojechaliśmy na górny parking. Tam nasz szofer rozłożył się pod drzewkiem, otwierając na oścież drzwi samochodu, by nie nagrzał się zbytnio podczas oczekiwania, a my poszliśmy oglądać skalne miasto.
Vardzia ma całkiem inny charakter niż Upiscyche. Upliscyche jest płaskie, składa się z kilku tarasów, z których wchodzi się do poszczególnych pomieszczeń, a po schodkach lub prowadzącą pod górę ścieżkę można dostać się na kolejny poziom, gdzie wszystko wygląda mniej więcej tak samo. Dlatego też trudno zobaczyć Upliscyche jako całość. Zazwyczaj widzi się tylko kawałek – taras, na którym stoi aktualnie zwiedzający, ewentualnie widok w dół. Vardzia zaś to strome, niemal pionowe zbocze pocięte wejściami do poszczególnych pomieszczeń – stąd też skojarzenie ze szwajcarskim serem jest w tym przypadku naprawdę adekwatne. Ze względu na stromość zbocza barierki chroniące zwiedzających przed upadkiem z wysokości nie są bezużyteczną ozdobą i raczej odradzałbym zwiedzanie Vardzii osobom z silnym lękiem wysokości.
Zwiedzanie zabrało nam mniej więcej godzinę. Vardzia sprawia duże wrażenie, z pewnością większe niż Upliscyche. Wnętrza są zachowane w lepszym stanie, tu i ówdzie ściany ozdabiają freski (w tym słynny fresk z królową Tamarą, ponoć jeden z niewielu wykonanych za jej życia obrazów przedstawiających tę wybitną władczynię średniowiecznej Gruzji), jest nawet cały kościół z ikonami i świecami. Przed kościołem siedział pop, pozdrowiłem go więc po chrześcijańsku w języku starocerkiewnosłowiańskim („Sława Izusu Christu”). Nie odpowiedział, ale chyba zrozumiał, bo kiwną głową, a później pobłogosławił Prosiaczka.
Jedną z atrakcji Vardzii jest również długi tunel wewnątrz góry, wiodący dość stromo w dół, momentami raczej ciasny. W tunelu jest założone oświetlenie, więc można iść dość wygodnie i bezpiecznie. Jestem duży, a nosidło z dzieckiem na grzbiecie dodatkowo zwiększa moje rozmiary. Dlatego też w pewnym momencie musiałem poprosić Małgosię, żeby pomogła mi ściągnąć Prosiaczka z pleców, i dalej prowadziliśmy go już za rączkę. Było to – rzecz jasna – całkiem bezpieczne dla niego.
Na samej dole wychodzi się do dużej komnaty. Sąsiednia sala ma okna na zewnątrz i jest oświetlona przez światło naturalne. Ma tu się znajdować sadzawka zwana łzami Tamary. Podobno woda z niej jest bardzo smaczna i orzeźwiająca, ale jakoś tej sadzawki nie mogliśmy znaleźć. Po pierwsze, nie wiedzieliśmy dokładnie, gdzie jej szukać, i nie byliśmy nawet pewni, czy znajdujemy się we właściwej komnacie, a po drugie ze względu na charakter oświetlenia spora część komnaty tonęła w mroku. Dlatego też wyszliśmy na zewnątrz – wyjście znajdowało się obok kościoła, który już wcześniej zwiedziliśmy.
Vardzia znajduje się po jednej stronie skalistego zbocza, po drugiej zaś stronie jest kilka domków. Prócz nich jest tam jeszcze duży budynek hotelu Inturist. Dziś jest to tylko ruina. Od naszego kierowcy dowiedzieliśmy się, że za czasów ZSRR do Vardzii przyjeżdżali ludzie z całego kraju. Rozpad ZSRR przerwał gwałtownie rozwój turystyki. Do dzisiaj – mimo zwiększonego zainteresowania Gruzją – nie udało się zrekompensować straty turystów z ZSRR. Hotel trzeba było zamknąć. Zgodnie z informacjami w przewodniku w Vardzii można gdzieś ostatecznie przenocować, warunki są jednak spartańskie i ciężko jest z jedzeniem. Dlatego też większość turystów – tak jak my – robi do Vardzii wycieczkę z Achałcyche i nocuje w tym mieście przed dalszą podróżą.
![]() | |
|
Pokręciliśmy się jeszcze trochę po Vardzi, po czym ruszyliśmy z powrotem do naszego samochodu. Nasz kierowca rozłożył się wygodnie pod drzewkiem i odpoczywał. Niestety, musieliśmy przerwać mu odpoczynek.
Wyjechaliśmy z Vardzi. Po drodze do najbliższej wioski minęliśmy naszych polskich znajomych. Zaparkowali samochód obok drogi, by podziwiać widoki.
W wiosce nasz kierowca zwolnił i zatrzymał samochód. Okazało się, że złapaliśmy gumę w tylnym prawym kole. Wysiedliśmy i patrzyliśmy, jak nasz kierowca wymienia koło. Jakoś wydawało mi się, że w oponie z przodu po prawej też jest trochę mało powietrza, ale powiedziałem o tym tylko Małgosi. Jakoś doszedłem do wniosku, że nie będę o tym mówił kierowcy, bo chyba wie, co robi.
Jak się okazało, lepiej bym zrobił, gdybym mu zwrócił uwagę na to koło, bo kilka kilometrów za wioską znowu złapaliśmy gumę – w prawym przednim kole. Nasz kierowca nie miał, rzecz jasna, dwóch kół zapasowych. Dlatego też nasze położenie było nie najciekawsze. Poszliśmy z Prosiaczkiem posiedzieć na łączce obok drogi, a nasz kierowca zaczął ściągać koło. Liczył, że ktoś będzie jechał drogą i udzieli nam pomocy, ale byliśmy przecież na jakiejś bocznej, mało istotnej drodze, która prowadziła do Vardzii i do jednej oddalonej od cywilizacji wioski. Samochody jeździły tu z częstotliwością około jednego na godzinę. Gdy więc w końcu któryś się zatrzymał, nasz kierowca dowiedział się tylko tego, że nikt w okolicy nie ma wołgi.
Zaoferowałem kierowcy swoją komórkę, licząc na to, że może wezwie, jeśli nie pomoc drogową, to może jakichś znajomych, ale nie skorzystał. W końcu zdjął oponę, wyjął dętkę z obu zepsutych kół. Jedną z opon wraz z kompletnie rozdartą dętką od razu wyrzucił z wyraźną wściekłością. Przy pomocy młotka i monety usiłował załatać dętkę, co wydało mi się nieco beznadziejnym zajęciem. Potem pompował oponę i założył ją z powrotem do samochodu. Zaprosił nas do środka i ruszyliśmy.
![]() | |
|
Nasz kierowca mówił nam, że modlił się, by udało nam się dojechać chociaż do Aspindzi (jest to nieduże miasteczko mniej więcej w połowie drogi do Achałcyche), bo tam jest przynajmniej jakaś infrastruktura. Ale jego modlitwy najwyraźniej nie zostały wysłuchane. Nie wiem, czy udało nam się przejechać choćby kilometr, gdy usłyszałem dochodzący zza okna wyraźny syk uchodzącego z dętki powietrza.
Jechaliśmy z uchodzącym powietrzem, aż w końcu jasne się stało, że nie ma go tam już wcale. Kierowca na chwilę tylko zatrzymał samochód. Z przodu mieliśmy kompletnego flaka. Tym razem jednak nie podjął się kolejnej naprawy. Zamiast tego kazał nam zająć miejsce w samochodzie i pojechaliśmy na flaku. Jazda po kamieniach na oponie bez powietrza dostarcza niezapomnianych wrażeń. Tak muszą się pewnie czuć pasażerowie czołgu. Po jakimś czasie nasze wrażenia sensoryczne zostały wzbogacone o smród palonej gumy. Opona zablokowała się i przestała się kręcić, a felga trąc o nią, sprawiła, że guma zaczęła się palić.
Kierowca kazał nam wyjść, powiedział, że spróbuje dojechać do najbliższej wioski, a my mamy pójść pieszo. Do wioski nie było już daleko i spotkaliśmy kierowcę przy pierwszych zabudowaniach. Nie miał najlepszych wieści. Nikt tu w okolicy nie miał wołgi. Wsiedliśmy zatem znowu do samochodu i na feldze oraz resztkach opony dojechaliśmy mniej więcej do środka wioski. Siedzieli tam na kłodach drewna jacyś ludzie: młodzi mężczyźni i kobieta, a obok bawiły się dzieci. Oczywiście oni również nie mieli wołgi i koła zapasowego, ale mieli dętkę od żiguli. Nasz kierowca wziął dętkę i chciał ją włożyć do opony, ale kiedy zajrzał pod spód samochodu, okazało się, że nie ma gdzie już tej dętki włożyć, bo z opony pozostały tylko jakieś strzępy.
Zatem na coraz bardziej zrujnowanej feldze przejechaliśmy jeszcze kilometr czy dwa i znaleźliśmy się na głównej trasie. Dochodziła już piąta, a ruch na drodze zamierał. Mimo że nasz kierowca próbował zatrzymać jakąś wołgę lub samochód, który mógłby dowieźć nas do Achałcyche, okazało się, że jest to właściwie niemożliwe. Na marszrutkę również nie mogliśmy już liczyć. Minęła nas tylko jedna, jadąca w przeciwnym kierunku. Jej właściciel powiedział nam, że właśnie kończy pracę.
Sytuacja stawała się naprawdę beznadziejna. Co prawda miejsce, w którym się znajdowaliśmy, było na skraju wioski, więc liczyłem, że w razie czego ktoś nas przenocuje, ale zdecydowanie bardziej wolelibyśmy znaleźć się w przyzwoitym hotelu w Achałcyche niż szukać noclegu w jakiejś stodole. W każdym razie nie byliśmy sami. Z wioski przyszły miejscowe dzieci, a nawet kilku dorosłych. Cóż, trudno się dziwić, że stanowiliśmy dla nich pewnego typu dziwowisko.
W otwartym bagażniku mogliśmy podziwiać nasze uświnione do granic niemożliwości plecaki. Niestety, brudne od smarów felgi oraz pompka do pompowania koła spowodowały nieodwracalne szkody. Nie przyszło nam do głowy, by wsiadając do taksówki, założyć na nasze bagaże pokrowce. Był to duży błąd. Zwłaszcza Małgosia bardzo rozpaczała, musiałem obiecać jej, że własnoręcznie spróbuję jakoś wyczyścić nasze plecaki w Achałcyche.
Od czasu do czasu ktoś się obok nas zatrzymywał, ale nie były to wołgi. Nasz kierowca zdołał namówić nawet jednego z kierowców na próbę założenia koła zapasowego od Łady Niwy, ale próba ta nie zakończyła się powodzeniem.
Nasz kierowca dwa razy opuścił nas na dłużej. W sąsiednich wioskach byli podobno ludzie z wołgami. Jednak w jednym przypadku okazało się, że wołga została już sprzedana, a drugiego właściciela wołgi nie było aktualnie w domu.
Po kilku godzinach tej walki w końcu przy pomocy miejscowych ludzi nasz kierowca znalazł pewnego typu rozwiązanie. Kluczem do niego okazało się wyłowione z pobliskiej rzeki stare koło i dętka od żiguli. Zadziwiające, ale okazało się, że to jakoś działa. Całe szczęście, bo słońce chowało się już za górami i ochłodziło się.
W każdym bądź razie mogliśmy ruszyć z miejsca.
Gdzieś w okolicy Aspindzi z naprzeciwka nadjechał nowoczesny samochód terenowy, wyglądało to jak jeden z terenowych modeli Suzuki lub Kia, ale że było już ciemno, trudno nam powiedzieć, jaki był to model. Samochody zatrzymały się, nasz kierowca wysiadł. Po chwili usłyszeliśmy, że otwierany jest bagażnik naszego samochodu, i usłyszeliśmy hałas czegoś ciężkiego wrzucanego do środka. O nasze biedne plecaki!
Po chwili nasz kierowca wsiadł i ruszyliśmy dalej. Okazało się, że w międzyczasie udało mu się jakoś zadzwonić do zięcia, który – jak wyjaśnił – jest gruzińskim parlamentarzystą. Ów zaś, mimo że mieszka w Tbilisi, grubo ponad dwieście kilometrów od miejsca, w którym się znajdowaliśmy, załatwił dwa koła zapasowe do wołgi i pojechał do nas. Daje to wyobrażenie o sile więzi rodzinnych w Gruzji, ale również o tym, ile czasu nam zleciało na próbach rozwiązania problemu opony.
Koło zapasowe przydało się. Po ujechaniu kolejnych kilkudziesięciu kilometrów na odcinku, na którym nie było asfaltu, tylko jakiś tłuczeń, znowu złapaliśmy gumę – w przednim prawym kole, na którym była założona wyłowiona z rzeki opona z dętką od żiguli. I tak cud, że tak długo dało się na niej jechać. Wkoło było ciemno, że oko wykol. Tym razem jednak uśmiechnęło się do nas szczęście, bo wkrótce nadjechał jakiś samochód. Okazało się, że byli to znajomi naszego kierowcy, mieszkający w jego sąsiedztwie w Achałcyche. Stanęli naprzeciwko naszego samochodu i usłużnie poświecili nam światłami.
Chwilę porozmawiałem sobie z jadącą samochodem młodą dziewczyną. Najpierw starała się ze mną dogadać po angielsku, ale gdy powiedziałem jej, że mówię po rosyjsku, zmieniliśmy język konwersacji na ten właśnie język, stanowiący coś w rodzaju lingua franca na terenach byłych republik radzieckich. Powiedziała, że właśnie przygotowuje się do wyjazdu do Holandii, gdzie ma zamiar znaleźć sobie, jak wielu innych Gruzinów, jakąś pracę pozwalającą jej na godne życie. W kraju, w którym dużo więcej ludzi szuka pracy, niż ją – przynajmniej oficjalnie – ma, jest to całkowicie racjonalna decyzja.
Po wymianie opony bez żadnych dalszych przeszkód dojechaliśmy do Achałcyche. Nasza wycieczka zamiast o 16 skończyła się o 22. Powiedzieliśmy kierowcy, gdzie chcemy dojechać. Miał to być hotel Mescheti, zgodnie z informacjami z przewodnika podobno całkiem niezły i ulokowany korzystnie w centrum miasta. Gdy przejeżdżaliśmy przez Achałcyche było już całkiem ciemno, więc niewiele udało nam się zobaczyć, nie mogliśmy jednak nie zauważyć tłumów młodych ludzi lansujących się w centrum miasta.
Zostawiliśmy Małgosię w samochodzie razem z Prosiaczkiem, który nie dotrwał i usnął pod koniec drogi, i wziąwszy z kierowcą bagaże, poszliśmy do hotelu. Nocleg kosztował jedynie 30 lari, co za pokój, który wyglądał naprawdę całkiem ładnie i miał nowoczesną łazienkę, było ceną bardzo niewygórowaną. Uzyskanie ciepłej wody wymagało włączenia jakiegoś przełącznika i odczekania 40 minut, ale poza tym łazienka sprawiała wrażenie czystej i schludnej.
Ponieważ przez cały dzień nic nie jedliśmy, skarmiając tylko Prosiaczka resztkami herbatników, które mieliśmy poupychane w bagażach, musieliśmy jeszcze zdobyć coś do jedzenia. Okazało się, że niedaleko od hotelu znajduje się mała kawiarenka. Jej właścicielami byli znajomi naszego taksówkarza. Mimo więc zatem że teoretycznie właśnie ją zamykano, udało nam się zdobyć chaczapuri. Pożegnaliśmy się z kierowcą, umawiając się na następny dzień na 11. Zapłaciłem mu 70 lari, dając 10 lari napiwku. Dla niego był to – jak dla nas – ciężki dzień, a to, że złapał gumę, nie było jego winą. Uznałem zatem, że należy mu się drobne dodatkowe wynagrodzenie trudów.
W hotelu zjedliśmy chaczapuri, szybko umyliśmy się i poszliśmy spać.
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 Następna strona