W tym dniu obudziliśmy się dość wcześnie i bez śniadania wyruszyliśmy na dworzec kolejowy. Doszliśmy do głównego placu, a stamtąd zgodnie z radą z przewodnika pojechaliśmy trolejbusem linii 2.
Mieliśmy zamiar jechać do Upliscyche. Do tego wykutego w skałach starożytnego miasta, które zostało opuszczone w średniowieczu wskutek wyludnienia spowodowanego wojnami, można dotrzeć na różne sposoby. Jednym z nich jest dojechanie pociągiem do najbliższego miasteczka i dojście pieszo do celu (jest to odległość mniej więcej 2 kilometrów). Dworzec kolejowy w Gori znajduje się na skraju miasta, ale można dojechać tam z centrum na przykład trolejbusem.
Trolejbus był dość zdezelowany i jechał potwornie wolno, ale nie przeszkadzało nam to wcale. I tak nie wiedzieliśmy, o której godzinie miał odjechać pociąg. Z okna trolejbusu zobaczyłem sklep z logo jednego z miejscowych operatorów telefonii komórkowej - MAGTI. Postanowiliśmy udać się do niego, wracając z wycieczki do Upliscyche, żeby kupić kartę.
Okazało się, że mieliśmy sporo szczęścia, bo gdy dotarliśmy na dworzec, okazało się, że pociąg będzie zaraz jechał. Kupiliśmy bilety (2 lari) i poszliśmy na peron. Tam zostawiłem Małgosię z Andrzejkiem, a sam pobiegłem kupić coś do jedzenia. Tu jednak nie miałem szczęścia. Nikt nie sprzedawał chaczapuri, które zazwyczaj można kupić bez kłopotu w okolicach gruzińskich dworców. Kupiłem zatem jakieś herbatniki, żeby w razie czego nie umrzeć z głodu.
Tu muszę pokusić się o drobne wyjaśnienie dotyczące chaczapuri. Otóż jest to najbardziej popularny fast-food w Gruzji, jedzony jako przekąska, danie śniadaniowe lub kolacyjne. Jest to przy tym danie powszechnie dostępne, które można kupić nawet wtedy, gdy innych dań nie ma. Są nawet lokale, w których jest to jedynie danie, które można zamówić.
Chaczapuri to na ogół specyficzny gruziński ser zapieczony w cieście. Ciasto bywa różne: czasem jest to jakaś odmiana ciasta francuskiego, czasem zaś ciasto drożdżowe. Jest to chyba kwestia regionu, a być może nawet stylu przyjętego w danym lokalu.
Na pociąg nie czekaliśmy długo – w końcu wjechał na stację i ludzie zaczęli do niego wsiadać razem ze swoimi bagażami. A niektórzy podróżni naprawdę mieli sporo tego bagażu. Pociąg służył najwyraźniej mieszkańcom wiosek położonych w pobliżu Gori do wożenia płodów rolnych na targ w mieście, a więc wielu podróżnych było obładowanych jakimiś workami, skrzyniami i wiadrami.
Sam pociąg zasługuje na coś więcej niż krótką wzmiankę. Pociągi w Gruzji dzielą się na różne klasy i różne składy jeżdżą na różnych trasach. W naszym przypadku mieliśmy jechać tak zwaną „elektriczką”, czyli lokalnym pociągiem elektrycznym zatrzymującym się na wszystkich przystankach po drodze.
W różnych krajach widzieliśmy już różne pociągi, ale gruzińska „elektriczka” spełnia z pewnością nasze najbardziej wybujałe wyobrażenia o kolejach w trzecim świecie – stare, zdewastowane, z pozbawionymi szyb oknami wagony, odrapane wnętrze z nieheblowanych desek, pełne ludzi stojących w przejściach, siedzących na ławkach lub grających w jakieś karciane gry na wywróconych do góry nogami wiadrach. Ludzie, co w Gruzji jest normalnością, grzeczni i mili – ustąpili miejsca Małgosi, dzięki czemu mogła sobie usiąść z Prosiaczkiem na ławce. Ja stałem obok wyjścia w ludzkiej ciżbie, przez którą co jakiś czas przeciskali się sprzedawcy drobnych przekąsek i papierosów, zazwyczaj gruzińskie babcie dorabiające w ten sposób do emerytury. Dzięki nim zaopatrzyliśmy się w upragnione chaczapuri.
Dotarli do nas również gruzińscy konduktorzy. Sprawdzili bilety (choć z tego, co widziałem, sporo osób po prostu płaciło im pieniądze, zamiast dawać bilety) i powiedzieli, ile stacji dzieli nas do wioski Kvachvreli, w której zgodnie z przewodnikiem mieliśmy wysiąść.
Stacja Kvachvreli była po prostu peronem, przy którym stała zdewastowana murowana wiata. Zgodnie ze wskazaniami przewodnika przeszliśmy przez wioskę i za mostem na rzece poszliśmy w lewo. Już z wioski widzieliśmy coś, co musiało być słynnym wydrążonym w skałach miastem.
Niestety w drodze do niego minął nas pełen turystów autokar. Wiedzieliśmy już zatem, że nie dane nam będzie zwiedzać zabytku w samotności. Nie śpieszyliśmy się zatem, mając nadzieję, że uda nam się trafić na moment, gdy turyści będą już kończyli zwiedzanie. Niestety, w międzyczasie minął nas kolejny autokar. Zwiedzanie w otoczeniu innych turystów stawało się nieuchronne.
Po dojściu na miejsce kupiliśmy bilety (10 lari od osoby) i rozpoczęliśmy zwiedzanie Upliscyche. Kompleks jest całkiem spory, ale mimo że generalnie nie ma tam dużych wzniesień, kilka podejść jest dość stromych i wymagających przechodzenia po niezbyt równej skale. Zmęczone życiem, poruszające się o kulach niemieckie emerytki musiały korzystać w tych miejscach z pomocy pracowników kompleksu.
Wszystkie pomieszczenia miasta były wykute w skałach z wyjątkiem jednego murowanego kościoła. We wnętrzach panował miły chłodek w porównaniu ze skwarem, który lał się z nieba na człowieka na wolnym powietrzu.
Generalnie warto zwiedzić to miejsce, choć nie znajdziemy tu fresków, a dostępność skalnego miasta, do którego można dojechać turystycznym autobusem, powoduje, że nie ma raczej co liczyć na spokój podczas oglądania. I tak jest jednak pod tym względem lepiej niż w tureckiej Kapadocji.
![]() | |
|
Po zakończeniu zwiedzania zatrzymaliśmy się na chwilę w małym barze przed wejściem na teren skalnego miasta. Bar był w tym momencie dość zatłoczony – przy stolikach popijali piwko i napoje chłodzące niemieccy emeryci. Kupiliśmy sobie zatem zimne piwo, a Prosiaczek dostał od miłej starszej pani, które nam to piwo sprzedawała, gruszkę. Usiedliśmy sobie na ławce w cieniu kasy biletowej i wysączyliśmy zimny napój.
Po tym odpoczynku ruszyliśmy w drogę do miasteczka. Żar lał się z nieba, więc wymagało to od nas pewnego wysiłku.
Od miejscowych ludzi, którzy stali na skraju szosy obok stacji kolejowej, dowiedzieliśmy się, że w drugą stronę „elektriczka” będzie jechała dopiero za kilka godzin. Za to zaraz powinna przyjechać „marszrutka”. Stanęliśmy więc razem z nimi w cieniu drzewa na poboczu i wypatrywaliśmy nadjeżdżającego mikrobusu.
Mikrobus podjechał po chwili i płacąc dokładnie tyle, co za pociąg, a więc 2 lari za osobę, w nieco bardziej komfortowych warunkach, choć po nieco dłuższym czasie, dotarliśmy do Gori.
Okazało się, że sklep z komórkami firmy MAGTI, który widzieliśmy z okien trolejbusa, był zamknięty, za to dużo bliżej naszego hotelu znaleźliśmy inny sklep. Tam za 5 lari kupiłem kartę, a za 5 lari załadowałem konto w sieci Geocell.
Potem poszliśmy do naszego hotelu na krótki odpoczynek.
Naszym następnym celem był kościółek Ateni Sioni, podobno bardzo urokliwie położony stary gruziński kościół. By dostać się tam można było skorzystać z autobusu, jednak biorąc pod uwagę, że autobusów na tej trasie kursowało niewiele, a ceny gruzińskich taksówek nie były z naszego punktu widzenia porażające, postanowiliśmy dotrzeć na miejsce taksówką.
Postój znajdował się niedaleko od naszego hotelu. Gdy doszliśmy do niego, okazało się, że stoi tam tylko jedna wołga. Uzgodniliśmy z taksówkarzem stawkę za podwiezienie w dwie strony (15 lari) i zapakowaliśmy się do środka. Taksówkarz był dość zdziwiony, że nie chcemy jechać równocześnie do Upliscyche, bo na ogół tak robią turyści – np. dwie dziewczyny i chłopak z Polski, których wiózł rano. Musieliśmy wyjaśnić mu, że w Upliscyche już byliśmy.
Początkowo zresztą jechaliśmy tą samą trasą, co do Upliscyche, dopiero po pewnym czasie skręciliśmy w jakąś boczną drogę, która wspinała się zygzakami w górę doliny.
Kościół Ateni Sioni z zewnątrz wyglądał ładnie – do pewnego momentu. To prawda, że położony jest urokliwie, ale z zewnątrz szpeci go rusztowanie, obiekt jest bowiem aktualnie w remoncie. Na szczęście wysoki mur przesłania rusztowanie, widać je dopiero wtedy, gdy się jest blisko budowli.
Wnętrze również zasługuje na uwagę, albowiem jest ozdobione pięknymi freskami.
Zwiedzanie nie zajęło nam wiele czasu. Szybko wróciliśmy do miasta, uzyskując po drodze od taksówkarza informację, że mikrobus do Achałcyche, czyli do następnego celu naszej podróży, odjeżdża o 8 rano. Taksówkarz nie był – co prawda – tej informacji całkowicie pewien, bo – jak słusznie zresztą zauważył – skoro jeździ taksówką, to niespecjalnie ma powód, by dojeżdżać gdzieś autobusem, ale zapewnił, że w razie czego możemy podjechać do głównej trasy, a po niej bardzo często jeżdżą autobusy z Tbilisi do Achałcyche i położonego nieco dalej miasta Achalkalaki.
Wieczorem spakowaliśmy bagaże i przygotowaliśmy się do wyjazdu.
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 Następna strona