Rano po śniadaniu pożegnaliśmy się z naszymi gospodarzami i poszliśmy na główny plac miasteczka, by złapać marszrutkę do Tbilisi. Marszrutki do Tbilisi odjeżdżają z Kazbegi często, mniej więcej co godzinę. My załapaliśmy się na marszrutkę odjeżdżającą o 10.
![]() | |
|
Jazda marszrutką do Tbilisi trwała trzy i pół godziny z jedną niedługą przerwą obok restauracji i wodospadu, tych samych, przy których zatrzymał się także nasz kierowca, gdy jechaliśmy kilka dni temu do Kazbegi. Tamże podczas postoju zapłaciliśmy za przejazd (16 lari za nasze dwie osoby). Dzieci w wieku Prosiaczka podróżują w Gruzji za darmo.
Marszrutka zapełniła się dość szybko i w kolejnych miejscowościach nawet nie zatrzymywaliśmy się, mimo że ludzie machali do nas rękami. Samochód był jednak tak zatłoczony, że trudno byłoby wcisnąć do niego dodatkowych pasażerów.
W marszrutce prócz nas było kilku miejscowych, parka z Estonii, którą spotkaliśmy poprzedniego dnia, a także parka z Izraela, co poznaliśmy po czytanej przez nich hebrajskiej książce. Parka z Estonii wysiadła zresztą w Annanuri, chcąc obejrzeć zamek, który my już wcześniej obejrzeliśmy, jadąc do Kazbegi.
Tu muszę wyjaśnić, dlaczego wracaliśmy do Tbilisi. Droga do Kazbegi odbija od głównej trasy, który biegnie z Tbilisi na zachód kraju. Trasa ta przebiega przez Gori, które miało być naszym następnym celem. Dlatego też teoretycznie mogliśmy wysiąść na głównej drodze i łapać tam marszrutkę lub autobus. Nie zdecydowaliśmy się jednak na takie rozwiązanie, gdyż mieliśmy sporo bagaży, a marszrutki przeważnie jadą dość dokładnie zapełnione. Lepiej dojechać do stacji początkowej, w tym przypadku do Tbilisi. Nie traci się na to zbyt wiele czasu, bo od odgałęzienia prowadzącego do Kazbegi do dworca autobusowego Didube w Tbilisi jedzie się może około pół godziny.
Dworzec Didube to dość gwarne miejsce z kilkoma różnymi placykami i terminalami, z których odjeżdżają autobusy w różnych kierunkach Gruzji. Najwięcej jedzie na Zachód, jednak by pojechać do Gori, musieliśmy przejść do odpowiedniego terminala. Miejscowi wskazali nam drogę i odpowiedni autobus. Tym razem musieliśmy kupić bilety przed wejściem do środka (3,5 lari za osobę). Okazało się, że miejsca są numerowane i z jakiegoś powodu sprzedano nam miejsca, które wcale nie znajdowały się obok siebie. Dlatego też zignorowaliśmy numerację. Raz musieliśmy się przesiąść, ale za drugim razem udało się, nikt nie domagał się od nas, byśmy zwolnili miejsce.
Droga do Gori trwała nieco ponad półtorej godziny. Niestety, nie zorientowaliśmy się, gdzie należy wysiąść – dzięki dość mylącemu opisowi w przewodniku, który kazał nam wysiąść po minięciu zielonego wagonu kolejowego Józefa Wissarionowicza Stalina. Być może pomiędzy napisaniem przewodnika a naszym przyjazdem do Gori zmianie uległa organizacja ruchu, ponieważ – jak się później okazało – nie mieliśmy szans zobaczyć tego wagonu z okien autobusu. Po prostu autobus mija muzeum Stalina z całkiem innej strony niż ta, obok której stoi wagon. W ten sposób wylądowaliśmy na głównym dworcu autobusowym.
Jeśli mowa o Gori, to trzeba wspomnieć, że jego najwybitniejszym obywatelem był właśnie Józef Wissarionowicz Stalin. Człowiek, który jest w wielu miejscach na świecie wspominany ze zgrozą i nienawiścią, jest uważany w Gori po prostu za ich wybitnego ziomka, historyczną postać, która urodziła się w ich mieście. Chociaż więc w wielu miejscach Gruzji można natknąć się na pozostałości po komunizmie, to właśnie w Gori najbardziej uderzają one przyjezdnych, gdyż tu jest ich największe skupisko i dotyczą one Józefa Stalina, obiektywnie biorąc, jednego z najbardziej znienawidzonych dyktatorów w historii.
Pragnąc znaleźć miejsce kolejnego noclegu, za jedyne 3 lari wzięliśmy taksówkę do hotelu Inturist. Zgodnie z informacjami zawartymi w przewodniku hotel ten jest jednym z najlepszych w Gori, co nie oznacza, że jest to szczególnie dobry hotel. Mimo że wzięliśmy najdroższy pokój w hotelu (za 50 lari), licząc na gorącą wodę i trochę przestrzeni dla chłopaka, dostaliśmy pokój z dość obskurną łazienką (choć w rzeczy samej ciepła woda była, ale nie od razu; elektryczny podgrzewacz wody początkowo nie działał i dopiero po kilku godzinach obsłudze hotelu udało się go uruchomić), pokojem, którego umeblowanie pamiętało być może jeśli nie Józefa Wissarionowicza, to przynajmniej Nikitę Chruszczowa i nie działającym telewizorem. Sprawa telewizora została zresztą częściowo rozwiązana – recepcjonistki, miłe starsze panie, chwalące mnie za moją znajomość rosyjskiego, dały mi swój własny, gdy zapytałem je, dlaczego ten w naszym pokoju nie działa. Generalnie hotel jest w takim stanie, jak i sam komunizm – tzn. jest to siermiężna ruina starająca się sprawiać wrażenie czegoś, co ma jakiś szyk.
W pokoju nie zabawiliśmy długo. Najpierw poszliśmy na główny plac miasta, by obejrzeć sobie pomnik Józefa Stalina. Ogromny ojciec narodów świata spoglądał na nas z wielkiego cokołu – podobno chciano go nawet po upadku komunizmu usunąć stąd, ale przeciwstawiła się temu miejscowa ludność.
Potem zaś poszliśmy w drugą stronę, gdzie znaleźliśmy muzeum Wodza Rewolucji. Przed muzeum obejrzeliśmy sobie z zewnątrz mały prosty domek, nad którym wybudowano wielki dach, by uchronić drogocenny budynek przed wpływem czynników atmosferycznych. To tu urodził się właśnie Józef Stalin.
Wejścia do muzeum chroniło dwóch strażników. Skierowaliśmy się do okienka z biletami, ale nikogo tam nie było. Staliśmy przed nim dobre pięć minut, nim w końcu przyszedł ktoś z obsługi. Bilety kosztowały koszmarnie drogo – 15 lari za osobę. Okazało się, że właśnie rozpoczęło się zwiedzanie w języku angielskim i możemy, jeśli się pośpieszymy, dołączyć do grupy. Weszliśmy zatem na piętro i przez kolejne pół godziny zwiedzaliśmy zapełnione zdjęciami i obrazami sale, w których Józef Stalin był ukazywany to jako młodzieńczy rewolucjonista, to jako dzielny budowniczy sowieckiej industrializacji, to wreszcie jako wódz Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Pośród eksponowanych w przeszklonych gablotkach darów dla Stalina z różnych stron świata z łatwością można znaleźć w również takie, które pochodzą z Polski.
Jeśli ktoś chciałby znaleźć w tym muzeum choćby blade ślady niezbyt chlubnych epizodów z życia Józefa Stalina, z pewnością nie osiągnie takiego celu. To muzeum zostało stworzone po to, by gloryfikować Stalina, a nie po to, by powiedzieć prawdę o tym, kim ten człowiek był.
Po zakończeniu zwiedzania z przewodniczką wróciliśmy do małego domku, w którym urodził się Stalin. Okazało się, że rodzice Stalina, będąc bardzo ubogimi ludźmi, wcale nie mieszkali na parterze domu, ale gnieździli się w piwnicy. Nie weszliśmy tam, ale mogliśmy zerknąć do środka domku – tam bowiem stało łóżko, na którym urodził się Stalin. Gospodarze, u których rodzice Stalina wynajmowali piwnicę, pozwoli jego matce urodzić dziecko w swojej własnej izbie i na własnym łóżku.
Ostatnim etapem zwiedzania był wspomniany wcześniej wagon. Był to osobisty wagon Stalina, w którym tenże podróżował po Związku Radzieckim. Stalin bał się latania samolotem i jeśli tylko było to możliwe, podróżował pociągiem. Jego wagon był jak na tamte czasu doskonale wyposażony we wszelkie udogodnienia i środki komunikacji. W salonie stał nawet dość dziwacznie wyglądający protoplasta współczesnego klimatyzatora.
Na tym zakończyliśmy zwiedzanie. Ponieważ zrobiło się już dość późno, poszliśmy zjeść obiad. Wybraliśmy polecaną w przewodniku restaurację Inturist, znajdującą się obok naszego hotelu. Restauracja rzeczywiście była całkiem niezła i dobrze się tam najedliśmy, chociaż nieodzowne było przeprowadzenie dłuższej konwersacji z kelnerem. Okazało się bowiem, że przyniesiona nam karta miała znaczenie tylko symboliczne, bo i tak większości wymienionych w niej dań nie wydawano.
Wieczór spędziliśmy w hotelu, starając się odpocząć po trudach zwiedzania.
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 Następna strona