Kazbegi 9.09.2007

Poprzedni dzień był trochę męczący, więc tym razem postanowiliśmy po śniadaniu udać się na nieco mniej męczącą wędrówkę wzdłuż doliny do wodospadów obok wioski Arsza – trasą opisaną w przewodniku Bradta.

Trasa okazała się rzeczywiście niezbyt męcząca i wiodła początkowo głównie przez podmokłą równinę z kałużami pełnymi żab. Żaby okazały się niezwykle ciekawą atrakcją dla naszego Prosiaczka – z dużym zainteresowaniem przyglądał się ich pływackim wyczynom.

Wkrótce dotarliśmy do dużego betonowego basenu, który znajdował się na okolonej murkiem łączce. W jednym miejscu z ziemi wystawała rura, którą wartko biła w górę woda. Inna rura wyłapywała spadającą wodę i doprowadzała ją do basenu. Gdy zbliżaliśmy się do źródła, jakiś starszy mężczyzna napełniał wodą butelki, które następnie przywiązał do kijka – kijek zaś zarzucił sobie na ramię i podążył do niedalekiej wioski.

Woda była więc zdatna do picia i chyba całkiem niezła, skoro miejscowym chciało się po nią specjalnie chodzić. Spróbowaliśmy jej. Była pyszna i naturalnie gazowana. Można było rozkoszować się jej smakiem nieco przypominającym naszą „Staropolankę”, jeśli porównaćby ją z którąś z naszych wód.

Nad basenem spędziliśmy sporo czasu. W międzyczasie minęła nas para młodych ludzi – gdy wyruszyliśmy znad basenu, ich nie było już wcale widać.

Przez następny odcinek drogi wlekliśmy się niemiłosiernie. Prosiaczek nie bardzo chciał siedzieć w nosidle, a na nóżkach szedł wyjątkowo ospale. Dopiero na skraju małego przysiółka udało nam się wsadzić go do nosidła. Po chwili minęliśmy parkę, którą wcześniej spotkaliśmy, siedząc nad basenem z mineralną wodą. Teraz oni siedzieli sobie na zwalonym drzewie, które służyło za ławkę im i jakiemuś miejscowemu staruszkowi. Staruszka pozdrowiliśmy – już od jakiegoś czasu witaliśmy się po rosyjsku z mijanymi miejscowymi ludźmi, gdyż wśród gościnnych Gruzinów wydało nam się to całkiem naturalne. Staruszek również przywitał się z nami i zapytał, skąd jesteśmy. Gdy odpowiedzieliśmy, staruszek powiedział, że parka to nasi sąsiedzi z Litwy. Chłopak szybko sprostował, że są z Estonii.

Nie zatrzymaliśmy się tam na dłużej. Gdy minęliśmy ostatnie domy, przystanęliśmy, by zrobić kilka zdjęć wznoszącej się nad wioską wieży strażniczej. Gruzini, żyjąc w stanie ciągłego zagrożenia atakami nieprzyjaznych im sąsiadów, mieli zwyczaj budować w górskich dolinach wieże, które służyły im do wypatrywania niebezpieczeństwa i obrony przed wrogami. Do dzisiaj w górskich dolinach Gruzji pełno jest takich wież – nadają one gruzińskim wioskom swoistego uroku i uzmysławiają, jak silny jest związek tych ludzi z ich ziemią.

Idąc dalej wzdłuż doliny, minęliśmy pasące się na łące świnie i zobaczyliśmy w oddali w jednej z dolin potężny wodospad. Wodospad był bardzo wysoko, a nie wiedzieliśmy, w jaki sposób można się do niego dostać, gdyż najbardziej oczywiste drogi były zagrodzone płotami. Nie bardzo chcieliśmy wchodzić na czyjeś pole bez pytania o zgodę. Na szczęście w sąsiedniej dolinie dojrzeliśmy inny wielki wodospad. Ten był położony nieco niżej, a dojście do niego wydawało się bardziej oczywiste. Tam też ruszyliśmy.

Wspinaczka okazała się stosunkowo trudna, bo droga była momentami bardzo stroma, a Prosiaczek, który drzemał w nosidle, ciążył mi na plecach. Dlatego posuwaliśmy się w górę raczej nieśpiesznie. W środku podejścia wyprzedziła nas parka młodych Estończyków.

Niedaleko wodospadu pasły się dwie krowy. Nie po raz pierwszy zresztą, sądząc po porozrzucanych tu i ówdzie krowich plackach. Placków nie było przy samym wodospadzie, gdyż by się tam dostać, należało zejść z dość stromej skarpy – aby zejść nad wodospad, krowy musiałyby mieć skrzydła.

Nad wodospadem koło wioski Arsza
Nad wodospadem koło wioski Arsza

Po drugiej stronie wodospadu ułożyli się już młodzi Estończycy. My zatem zostaliśmy po tej stronie. Na leniuchowaniu nad wodospadem zszedł nam szmat czasu. Zrobiliśmy dla Prosiaczka sesję fotograficzną i trzeba przyznać, że chłopak wypadł fenomenalnie na tle szerokiej ściany spienionej wody. Trochę pobawiliśmy się także w rzucanie kamieni do wody, w końcu jednak zabawa się nam znudziła. Postanowiliśmy wracać.

Po drodze musiałem odebrać telefon komórkowy – kolega z pracy próbował się dodzwonić. Roaming zadziałał, ale jakość rozmowy była bardzo marna, więc kolega dał sobie spokój.

Ponieważ kończyła nam się woda, zdecydowaliśmy się dojść do głównej drogi, przy której stały jakieś domy. Istotnie, okazało się, że w jednym z nich jest sklep. Kupiliśmy wodę i lody, usiedliśmy sobie na krzesełkach i zjedliśmy lody, gawędząc sobie z miejscowymi i obsługą. Miejscowi radzili nam podjechać marszrutką do Kazbegi, jednak zdecydowaliśmy się wracać pieszo. Nie ma to jak aktywny wypoczynek w górach – po to tu przecież przyjechaliśmy.

Wracając, znowu na dłużej zatrzymaliśmy się przy basenie z mineralną wodą. Tym razem jednak było tam trochę ludniej – obok basenu stało kilka samochodów, a w wodzie pluskały się miejscowe dzieciaki i młodzież. Prosiaczkowi tak się tam podobało, że nie chciał iść. Nabraliśmy trochę wody do butelek i poszliśmy jednak dalej, gdyż słońce się już zniżało i zaczynał wiać wiatr, a w konsekwencji zrobiło się chłodniej.

Wieczór spędziliśmy pilnując Prosiaczka, który biegał po domu naszych gospodarzy, ścigając „jeska”. Po kolacji zaś Małgosia poszła do naszej młodej gospodyni po kilka nowych przepisów kulinarnych.

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 Następna strona