Kazbegi 8.09.2007

Kolejny dzień postanowiliśmy wykorzystać na wycieczkę górską. Z dołu doliny dobrze widać kościół Tsminda Sameba usytuowany na wysokiej górze wznoszącej się nad doliną. Wygląda to tak, jakby kościół znajdował się bardzo, bardzo wysoko, więc z pewną niepewnością wyruszyliśmy na szlak. Nie byliśmy pewni, czy uda nam się dojść tak wysoko. Co prawda, w przewodniku znajdowała się informacja, że do kościoła idzie się około godziny, ale wydawało się to wręcz nieprawdopodobne – wznosząc się wysoko na tle chmur zdawał się trudnym do osiągnięcia celem.

Poszliśmy w górę wioski, podziwiając świniaki różnych świńskich ras spacerujące sobie swobodnie między domami lub pochrumkujące sobie wesoło w przydomowych chlewikach. Droga jest w sumie prosta, a gdy nie byliśmy pewni, w którą z uliczek skręcić, życzliwi miejscowi służyli nam pomocą. Ich zbudowane z kamienia domy sprawiały na ogół wrażenie dość prymitywnych. Bardziej nowoczesnych z wyglądu budowli nie było wiele.

Przeszliśmy obok cmentarza, a następnie – kierując się wskazówkami zawartymi w przewodniku Bradta – ruszyliśmy dość stromą i kamienistą ścieżką w górę. O dziwo, Prosiaczek wcale nie chciał siedzieć w nosidle. Mimo że musiało być to dla niego dość męczące, dzielnie wspinał się po kamieniach, asekurowany – rzecz jasna – przez tatę i mamę. Nie poruszaliśmy się w konsekwencji najszybciej, ale tempo mieliśmy i tak nie najgorsze.

Po pewnym czasie doszliśmy do krzyżówki z szeroką gruntową drogą. Minęła nas najpierw jakaś dziwna parka – składające się ze starszej pani oraz ciemnolicego młodziana, który teoretycznie pewnie mógł być jej synem, a może nim nawet był. W końcu związki ludzi różnych ras w naszym kraju wydają się dziwne, ale są miejsca na ziemi, gdzie traktuje się je jako normalność.

Potem, gdy odpoczywaliśmy po wspinaczce, doszedł do nas jakiś Japończyk czy Koreańczyk, prosząc o wskazanie właściwego kierunku na szczyt. Ponieważ kierunek znaliśmy wyłącznie teoretycznie, bo z przewodnika, mogliśmy udzielić mu wyłącznie teoretycznej rady. Chłopak usiadł, a my ruszyliśmy do szczytu, kierując się wskazaniami przewodnika. Nigdy go już nie zobaczyliśmy, więc trudno nam orzec, czy przypadkiem nie zabłądził – byłoby to dość idiotyczne, biorąc pod uwagę, że do trawiastej równiny pod samym szczytem zostało jeszcze może z 10 czy 15 minut.

Nawiasem mówiąc, wszyscy szli szeroką drogą przejezdną dla jeepów, a nikt nie korzystał ze znaczniej krótszego kamienistego podejścia, którym przyszliśmy. Najwyraźniej pozostali podróżni nie mieli przewodnika Bradt.

Trawiasta równina wcale jednak nie była szczytem. Okazało się, gdy już na niej stanęliśmy, że na niewielkim hełmie wznosi się ponad jej poziom kościół, podczas gdy z drugiej strony między niskimi iglakami droga prowadzi gdzieś wyżej – znacznie wyżej, jeśli nie myliliśmy się z oceną.

Najpierw jednak zwiedziliśmy kościół. Wyglądał wyjątkowo malowniczo na tle otaczających gór. Nic dziwnego, że ktoś postanowił umieścić ten widok na okładce przewodnika po Gruzji i Armenii wydawnictwa „Bezdroża”.

Do kościółka wchodziło się przez bramę. Za nią znajdował się dziedziniec – z jednej strony nie było muru – w dół opadało dość stromo zbocze, u podnóża którego widać było wioskę. Weszliśmy do kościółka. W środku odbywało się jakieś nabożeństwo. Młoda dziewczyna na widok Małgosi wyszła na zewnątrz i po chwili przyniosła spódniczkę. Był to zatem jeden z tych kościołów, w których nie uchodziło kobiecie przebywać w spodniach.

Zakończyliśmy zwiedzanie w odpowiednim momencie, bo w chwili, gdy opuszczaliśmy kościółek, przyjechała właśnie dżipami wycieczka zachodnioeuropejskich emerytów.

Na hali przed cerkwią Tsminda Sameba
Na hali przed cerkwią Tsminda Sameba

Ruszyliśmy zatem dalej w górę przez ścieżkę pośród iglaków. Między nimi niedaleko ścieżki rosły urodziwe maślaki. Aż żal je było tam zostawiać!

Idąc grzbietem nad iglakami w dole widzieliśmy pasące się krowy. Zbocze przed nami zaś trawersował ścieżką jakiś miejscowy wieśniak, prowadząc konia. Po chwili minęliśmy go i ruszyliśmy tą samą ścieżką w poprzek zbocza. Potem zaczęło się znowu podejście i w ten sposób trafiliśmy na piękne hale. W międzyczasie Prosiak usnął nam w nosidle, ale obudził się, gdy zdjąłem je na postoju z pleców.

Nie ukrywam, że byłem już dość zmęczony noszeniem Prosiaka na plecach, więc następne parę godzin spędziliśmy dość rozrywkowo, wylegując się na łączkach i nieśpiesznie przechadzając się tu i ówdzie. Prosiaczek zaś biegał po trawce i skakał po kamieniach.

Potem zawróciliśmy. Po drodze nie spotkaliśmy zbyt wielu ludzi. Dopiero w okolicach iglaków zrobiło się gęściej od ludzi, a to za sprawą sporej grupy zasapanych turystów z wielgachnymi plecakami. Widząc ich spocone twarze i obserwując powolne tempo marszu, czy też raczej już pełzania, mogłem docenić, jak niewielkim ciężarem jest ciążący mi na plecach w nosidle Prosiaczek.

Do wioski dotarliśmy, gdy zaczęła już robić się szarówka. Świnki już zmierzały do swoich chlewików. Mieszkańcy uśmiechali się do nas, my do nich. Z jednym z mężczyzn nawet nawiązaliśmy konwersację – był trochę podchmielony, więc i bardziej chyba niż zazwyczaj otwarty. Zaproponował nam nawet, byśmy przyjechali do niego w przyszłym roku w gości, ale z powodu jego stanu jakoś nie potraktowaliśmy tego zaproszenia poważnie.

I tak dotarliśmy do domu naszych gospodarzy. Nie czekaliśmy długo na kolację, która była – jak zwykle – pyszna. Po kolacji posiedzieliśmy chwilkę w jadalni, gdzie Małgosia wymogła od naszej gospodyni Szoreny, by ta przekazała nam trochę informacji o gruzińskiej kuchni. Nie udało mi się znaleźć informacji o kursach gotowania w Gruzji, ale mieszkanie u ludzi w domach dawało sposobność poznania sekretów gruzińskiej kuchni.

Nasi sublokatorzy w międzyczasie wyprowadzili się, gdyż w pensjonacie zrobiło się odrobinę luźniej i mogli dzięki temu zamieszkać razem w jednym pokoju ze swoimi przyjaciółmi. Nie mieliśmy im tego, rzecz jasna, za złe.

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 Następna strona