Następnego dnia o 8 rano stawiliśmy się w hotelowej restauracji, by zjeść śniadanie. Nasze spakowane bagaże czekały już w pokoju, a kilka jesiennych płaszczy zapakowaliśmy do reklamówki i zostawiliśmy w recepcji na przechowanie. Chcieliśmy odebrać je przed wyjazdem, by nie wozić niepotrzebnie rzeczy, które w ciepłej Gruzji były zupełnie nieprzydatne.
Po zapłaceniu rachunku opuściliśmy hotel i pieszo podążyliśmy do nieodległej stacji Avlabari. Kupiliśmy bilety na metro (po 40 tetri sztuka) i zjechaliśmy ruchomymi schodami na peron. Zdziwiło nas, jak głęboko pod ziemią jeździ tutaj metro. Zjeżdżaliśmy po ruchomych schodach chyba kilka minut. Na dole rzuciliśmy okiem na mapkę metra, mimo że wiedzieliśmy, w którą stronę mamy jechać, a z przewodnika dowiedzieliśmy się, że ostatnie słowo komunikatu w języku gruzińskim, który jest nadawany z głośnika przy zamykaniu drzwi w trakcie odjazdu, to nazwa następnej stacji.
Mieliśmy dojechać do dworca autobusowego Didube, z którego odjeżdżały autobusy w kierunku zachodnim. Plan polegał na tym, by zwiedzić Mcchetę. Mccheta (co wymawia się mniej więcej jako „msaita”) to pierwsza stolica wschodniej części Gruzji i jest to niewątpliwie miejsce, które należy – będąc w Gruzji – obejrzeć.
Tego samego dnia chcieliśmy jednak pojechać również w góry, do Kazbegi (formalnie miejscowość ta nazywa się Stepantsminda, ale właściwie nikt tej oficjalnej nazwy nie używa). Z Mccety do Kazbegi zgodnie z informacjami zawartymi w przewodniku, nie odjeżdża żaden środek transportu publicznego. By dostać się do Kazbegi musieliśmy wrócić do Tbilisi. Co prawda, mogliśmy również stanąć na przystanku autobusowym przy autostradzie i próbować łapać jadącą w kierunku Kazbegi marszrutkę, ale pomysł ten wydał nam się dużo gorszy. Po pierwsze nie znając gruzińskiego alfabetu, musielibyśmy liczyć na pomoc miejscowych, a tych mogło na przystanku zwyczajnie nie być. Po drugie zaś, nasze bagaże nie były małe i mieliśmy wątpliwości, czy zmieścimy się razem z nimi w marszrutce, skoro – jak wiedzieliśmy z przewodnika – zazwyczaj marszrutki są dość zatłoczone.
W konsekwencji konieczność wyjazdu do Mccety powodowała, że program zwiedzania stawał się napięty. Dlatego też chcieliśmy wyjechać z Tbilisi możliwie wcześnie, co jednak z powodu późnego wydawania śniadań w hotelu nie bardzo nam się udało.
Jadąc pod ziemią przejechaliśmy pod centrum miasta i ku naszemu zdziwieniu wyjechaliśmy na powierzchnię. Na placu Avlabari metro było głęboko pod ziemią, ale różnice poziomów w tym położonym na wzgórzach mieście powodowały, że tory wyjeżdżały również na powierzchnię.
W końcu dotarliśmy na stację metra Didube. Nie wiedząc dokładnie, z której strony torów znajduje się dworzec autobusowy, poszliśmy za tłumem ludzi, licząc – całkiem słusznie – że idą oni we właściwym kierunku.
Istotne, zaraz po wyjściu ze stacji metra po lewej stronie znajduje się placyk, na którym stoją marszrutki. Wiedzieliśmy z przewodnika, że marszrutki do Kazbegi stoją nie tutaj, lecz trochę dalej po prawej stronie. Dlatego też poszliśmy w tym kierunku. Nie uszliśmy daleko, gdy zaczepił nas jakiś człowiek, pytając, dokąd chcemy dotrzeć. Gdy odpowiedzieliśmy, że do Kazbegi, powiedział, że może nas tam dowieźć swoim samochodem za 70 lari. Powiedzieliśmy, że chcemy zwiedzić po drodze jeszcze Mccetę, a on zaproponował nam, że za te 70 lari zawiezie nas po drodze także do Mccety. Bardzo nam się ta propozycja spodobała. Oznaczała ona bowiem, że za całkiem akceptowalną cenę, będącą być może dwukrotnością kwoty, którą i tak byśmy musieli wydać na marszrutki i taksówkę już w Mccecie, mogliśmy wygodnie i bez stresów zrealizować wszystkie nasze plany, a nawet trochę więcej. Po drodze do Kazbegi jest bowiem parę ciekawych miejsc, liczyliśmy więc, że jadąc samochodem, będziemy mogli poprosić kierowcę, by na chwilę się zatrzymał.
Załadowaliśmy więc bagaże do Łady Niwy, która jest, nawiasem mówiąc, jedną z najpopularniejszych w Gruzji marek samochodów, i ruszyliśmy na zachód.
Trasa wiodąca ze stolicy na zachód jest bardzo porządna, momentami mogłaby nawet aspirować do miana trasy szybkiego ruchu. Niestety, wlecze się po niej dość sporo rachitycznych pojazdów, jakieś rozpadające się ze starości rdzawo-łaciate motoryzacyjne trupy, co skutecznie spowalnia jazdę. Zaraz za miastem zatrzymaliśmy się na tankowanie. Nasz kierowca bardzo narzekał na ceny paliwa, które podobno niedawno podrożało, co było dla nas o tyle zabawne, że cena i tak była prawie dwa razy niższa niż w Polsce.
Nasz kierowca najpierw zawiózł nas do położonego na wzgórzu kościoła Dżwari. W tym celu musiał zjechać z porządnej drogi na raczej kiepską drogę gruntową, wkrótce jednak znowu wjechaliśmy na asfalt i w ten sposób, pnąc się w górę, dojechaliśmy do kościoła.
![]() | |
|
Kościół był ślicznie położony, wnętrze było dość ascetyczne, ale piękna okolica powodowała, że byliśmy naprawdę pod dużym wrażeniem. W dole, w dolinie rzeki rozciągała się Mcceta i mogliśmy z góry oglądać jej zabytki.
Zwiedzaliśmy sami, dopiero pod koniec przyjechała autokarem jakaś hiszpańska wycieczka.
Potem pojechaliśmy w dół, do samej Mccety. Najpierw zwiedzaliśmy monumentalną katedrę Sweti Cchoweli. W drodze do głównej bramy przed nami szedł pop, przed chwilą chyba przyjechał z jakiejś podróży, bo najpierw witał się serdecznie z kramarzami, którzy rozłożyli swoje towary w kramikach przed wejściem do katedry, potem zaś został równie serdecznie powitany przez proszalne babcie, które siedziały w bramie wejściowej. Minęliśmy popa wymieniającego uprzejmości z babciami i weszliśmy na teren katedry. Wnętrze jest bardzo ładne i z pewnością zasługuje na uwagę. Śliczne są zwłaszcza ikonostasy. Małgosia próbowała sfotografować jeden z nich w bocznej kaplicy, ale udało jej się zrobić tylko jedno zdjęcie, bo potem upomniała ją jakaś pani. Gruzini, jak już wspominaliśmy, bardzo konserwatywnie i z dużą powagą podchodzą do swojej religii. Fotografowanie wnętrza kościoła nie jest dobrze widziane.
![]() | |
|
Potem pojechaliśmy do kolejnego kościoła – Samtawro. Był sporo mniejszy od katedry i mniej okazały, chociaż naścienne freski z pewnością zasługują na uwagę. Ładna była również położona obok kościoła dzwonnica.
Po obejrzeniu tych dwóch najważniejszych zabytków Mccety wróciliśmy na główną trasę. Wkrótce zresztą odbiliśmy od niej na inną trasę, prowadzącą na północ, ku Kazbegi i granicy z Rosją. Nasz kierowca, który – jak powiedział – sam jest mieszkańcem Kazbegi długo opowiadał nam, jak wielka jest różnica, jeśli chodzi o natężenie ruchu, pomiędzy obecnym stanem rzeczy a czasami, gdy przejście graniczne z Rosją było jeszcze otwarte. Totalna wojna handlowa, którą Rosja wypowiedziała Gruzji, spowodowała zamknięcie przez Rosjan granic i ruch na tej dawniej ruchliwej trasie właściwie zamarł.
Po kilkudziesięciu minutach, a może półgodzinie dojechaliśmy do Annanuri. Annanuri znajduje się nad wielkim sztucznym zbiornikiem, który spiętrza wodę w położonej poniżej dolinie. Jest to otoczonymi murami zameczek, na terenie którego znajdują się ruiny kościoła. Miejsce to, podróżując marszrutką, musielibyśmy obejrzeć tylko przez okno, a teraz mogliśmy sobie po zameczku pospacerować. Okolica jest bardzo ładna. Zgodnie z informacjami z przewodnika Rosjanie, którzy budowali zaporę, pierwotnie chcieli, by była wyższa, co w konsekwencji doprowadziłoby do zalania zamku. Dopiero protesty mieszkańców zmusiły ich do odstąpienia od tych dziwacznych planów.
![]() | |
|
Potem pojechaliśmy dalej. Zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilkę przy przydrożnej restauracji, obok której z pluskiem spada ze skał mały wodospad. Woda z wodospadu posłużyła do uzupełnienia płynu w chłodnicy. Droga w tym miejscu wznosiła się dość stromo w górę. Zgodnie z tym, co usłyszeliśmy od naszego kierowcy, różnica poziomów w tym miejscu była ogromna. Wjeżdżaliśmy cały czas w górę, aż w końcu dojechaliśmy do Gudauri, znanego gruzińskiego ośrodka narciarskiego.
Zaraz za Gudauri skończyło się coś, co można było nazwać dobrą drogą. Prawdę mówiąc, można śmiało powiedzieć, że w ogóle skończyła się droga. Trudno było bowiem nazwać drogą ten zrujnowany polny trakt, po którego jednej stronie leżały co kilka metrów spore kupki żwiru, najwyraźniej przygotowane do jakichś działań naprawczych.
Dalej jechaliśmy dla odmiany głównie z górki. Korzystając z tej okoliczności, nasz kierowca, gdy tylko się dało, wyłączał silnik i toczyliśmy się w dół na luzie. Zwyczaj ten, jak później mieliśmy okazję zauważyć, jest dość popularny w Gruzji.
Po drodze widzieliśmy stada krówek, a nawet pasące się na poboczu świnki. Zjawisko to również było całkiem normalne i wielokrotnie napotykaliśmy na drogach Gruzji pasące się najspokojniej w świecie zwierzęta. Były tak przyzwyczajone do samochodów, że nie reagowały na nie zupełnie – samochody musiały uważnie wymijać spacerujące sobie ze stoickim spokojem krówki.
Niekiedy zwierzęta wchodziły do długich wybudowanych wzdłuż drogi tuneli. Kierowca, gdy go zapytaliśmy, wyjaśnił nam, że tunele te zostały wybudowane po to, by dało się jeździć drogą nawet w zimie. Wówczas zsypujący się ze stoków śnieg zasypuje drogę, ale nie oznacza to, że znajdujące się dalej wioski stają się odcięte od świata, bo można wtedy zupełnie spokojnie dojechać do nich tunelami.
Po drodze pogadaliśmy sobie trochę o noclegach w Kazbegi. Kierowca odradzał nam nocleg w niedawno wybudowanym luksusowym hotelu, mówiąc, że przyjemność ta kosztuje aż 80 lari za pokój. Tymczasem za 25 lari od osoby mogliśmy zamieszkać u kogoś w domu, a cena ta obejmowała również wyżywienie. Przez pewien czas wydawało się nawet, że nasz kierowca osobiście chciałby nas przenocować w swoim domu, w końcu jednak zrezygnował z tego pomysłu i po dotarciu do Kazbegi zawiózł nas do jakiegoś domu w położonej po drugiej stronie rzeki wsi Gergeti.
Podjechaliśmy pod bramę, nasz kierowca kazał nam czekać i wszedł za bramę wejściową. Po chwili wrócił z młodą korpulentną dziewczyną. Okazało się, że jak większość Gruzinów, mówi ona całkiem dobrze po rosyjsku. Później dowiedzieliśmy się, że mówiła także świetnie do angielsku. Dlatego rozmawialiśmy głównie po rosyjsku, od czasu do czasu przechodząc na angielski, gdy ze względu na specyficzne słownictwo lub towarzystwo osób znających tylko angielski było to konieczne.
Dla zainteresowanych podaję namiar: nasza gospodyni nazywała się Szorena Sudżaszwili, a telefon do niej to 899-26-58-13 (komórka) lub 8-245-5-24-80, adres e-mail zaś to ssujashvili@yahoo.co.uk.
Po krótkich negocjacjach zostaliśmy zaprowadzeni do pokoju, którego większą część zajmowało wielkie łoże małżeńskie. Pod ścianą stały także dwie dostawki, a obok okna leżały plecaki. Starsza pani, mama dziewczyny, z którą negocjowaliśmy warunki pobytu, powiedziała, że dwie dziewczyny, mieszkające obecnie w pokoju, wyjeżdżają po południu, a na razie poszły pochodzić sobie jeszcze trochę po okolicy.
Zostawiliśmy zatem w pokoju nasze bagaże i wyszliśmy na ganek. Domek nie był duży, ale za to wyglądało na to, że był dość gęsto zaludniony. Jak później odkryliśmy, był to bardzo popularny przybytek, odwiedzany tłumnie przez „plecakowiczów”. Głównie Żydów, ale... No właśnie, najpierw zagadnął nas w niezłej polszczyźnie Willy, Niemiec-globtrotter, a potem pojawili się podróżujący wraz z Willym w jego odlotowym samochodzie (pojęcia nie mam, jaka to była marka, ale pudło to wyglądało jak nieźle odstawiona Czajka) młodzi Polacy w wieku studenckim. Chłopaków było trzech, długo sobie zresztą nie pogadaliśmy, bo podczas podróży trochę zgłodnieliśmy, a miła dziewczyna zrobiła nam przekąskę, składającą się głównie z pysznej sałatki z ogórków i pomidorów, którą zagryzaliśmy świeżym gruzińskim chlebem.
Potem młodzi rodacy poszli w góry, co wydawało mi się dość dziwacznym przedsięwzięciem, zważywszy, że pora była już dość późna.
Andrzejek znalazł sobie niezłą, choć dla nas męczącą rozrywkę. Otóż nasi gospodarze mieli niedużą i łagodną suczkę. Andrzejek wziął ją na cel ataków i całymi dniami biegał za nią, głośno wołając „jesek, jesek”. W ten sposób i nasi gospodarze, i żydowscy turyści mieli dobrą okazję, by nauczyć się przynajmniej jednego polskiego słowa, choć w nieco zniekształconej postaci.
Po krótkim odpoczynku poszliśmy pozwiedzać miasteczko. Idąc za pasącą się na poboczu świnką, przeszliśmy przez mostek i doszliśmy do głównego placyku. Tablica ustawiona przy skrzyżowaniu dróg informowała, że w jedną stronę jedzie się do Kazbegi (co było dość dziwaczne, biorąc pod uwagę, że znajdowała się ona na rynku w Kazbegi), a w drugą do Władykaukazu, co także było dość mylące, jako że granica z Rosją była zamknięta. Jak ustaliśmy, wałęsając się po miasteczku, „droga do Kazbegi”, była dość krótką ślepą uliczką, przy której znajdował się domek, który musiał być siedzibą tutejszych władz.
W miasteczku nie było właściwie nic do zwiedzania, chyba że ktoś chciałby pooglądać sobie z bliska tutejsze krowy i świnie spacerujące po uliczkach miasteczka. Zamknięte i wyglądające na całkowicie opuszczone muzeum było jedynym miejscem, które mogło zainteresować kiedyś turystę, ale obecnie był to tylko jeden z wielu przykładów upadku gruzińskiego państwa. Gdy państwo nie ma pieniędzy, tnie się najpierw wydatki na edukację i sztukę.
Wróciliśmy do domu naszych gospodarzy i wypuściliśmy Andrzejka na rosnącą przed nim trawkę. Chłopak hasał sobie, goniąc „jeska”, a my – niestety – biegaliśmy za nim.
Warto nadmienić, że okolica jest piękna, a widoki na góry otaczające dolinę, w której znajduje się miasteczko Kazbegi, są niezrównane. W różnych porach dnia z różnym natężeniem słońce wydobywa szczegóły pasm górskich.
Dom, jak już wspomniałem – był nabity gośćmi. Prócz kilku Polaków i Williego resztę gości stanowili młodzi Żydzi, z reguły podróżujący w parach. W domu były trzy dość kameralne pokoje i jeden duży pokój, cały pokryty karimatami.
Przed kolacją pod drzwi pensjonatu przyjechała jeszcze jedna taksówka, z której wysiadła kolejna czwórka turystów. Gospodyni zapytała nas, czy będziemy mieli coś przeciwko, jeśli dwójkę z nich umieści w naszym pokoju. Właściwie nie mieliśmy nic przeciwko. W ten sposób zamieszkaliśmy w jednym pokoju z parą młodych Żydów.
Biorąc pod uwagę, że większość mieszkańców stanowili studenci, byliśmy wśród nich naprawdę starymi zgredami.
Wieczorem przy wspólnym stole zjedliśmy kolację. Na szczęście nie wszyscy wrócili jeszcze z gór, w tym także nasi młodzi rodacy, bo w przeciwnym razie ciężko byłoby nam zmieścić się w kuchni. Jedzenie było pyszne. Kuchnia gruzińska coraz bardziej nam się podobała. Nie jest to z pewnością kuchnia wyrafinowana, nie przypomina kuchni orientalnych, jest raczej podobna do kuchni europejskich. Jednak mieszaniny przypraw i połączenia smaków są bez wątpienia dla niej swoiste. A w tym domu umiano gotować.
Potem przyszła pora na toaletę. Jeśli chodzi o łazienkę, to jest z tym taki problem, że łazienka jest jedna w całym domu. Oznacza to w praktyce, że trzeba sobie poczekać na swoją kolei. Łazienka nie jest najpiękniejsza – w przedsionku przed nią leżały stosy przygotowanych już do remontu płytek ceramicznych, więc możliwe, że w następnym sezonie będzie pod tym względem lepiej. Sytuację nieco ratuje osobna ubikacja, w której jest umywalka, więc przynajmniej można sobie bez kolejki umyć zęby.
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 Następna strona