Wcześnie rano zjedliśmy po raz ostatni śniadanie u naszych gospodarzy. Potem spakowaliśmy się i szybko wyruszyliśmy na postój marszrutek w towarzystwie towarzyszącego nam Dawida. Brodaty chłopak był, jak już wspomniałem, głównym organizatorem tego turystycznego rodzinnego przedsięwzięcia. Jego ojciec narzekał tylko, że nie udało mu się przekonać dzieci, by nauczyły się dobrze rosyjskiego. W Gruzji wśród młodszego pokolenia zaczyna – jak i u nas – panować moda na angielski.
Wsiedliśmy do marszrutki i ruszyliśmy do Telavi. Najpierw zjechaliśmy z góry, a potem główną trasą ruszyliśmy w kierunku stolicy wschodniej części Gruzji sławnej ze względu na doskonałej jakości wina.
Jechaliśmy nieco ponad 2 godziny i kosztowało nas to 6 lari od osoby.
Na dworcu połaziliśmy trochę i w końcu zostaliśmy dostrzeżeni przez człowieka, z którym się poprzedniego dnia umówiliśmy na zwiedzanie. Okazało się, że wskutek jakiegoś nieporozumienia zupełnie niepotrzebnie czekał na nas 2 godziny na dworcu. Chyba mu się pomyliła godzina wyjazdu marszrutki z Signaghi z godziną przyjazdu do Telavi.
Kupiliśmy wodę w sklepie obok dworca i ruszyliśmy w drogę. Najpierw nasz kierowca zawiózł nas do guesthouse’u. Był to jeden z opisywanych w przewodniku Bradt guesthouse’ów przy ulicy Nadikvari (numer 15), podobno doskonały w swojej klasie. Dom był rzeczywiście ładny, opleciony winoroślą, a sypialnia na piętrze, w której mieliśmy nocować, była przestronna i ładnie urządzona.
Zostawiliśmy bagaże i niezwłocznie ruszyliśmy na zwiedzanie. Po drodze gawędziliśmy oczywiście z sympatycznym kierowcą. Opowiadaliśmy mu o Polsce, bo człowiek mówił nam, że pracę przy przewożeniu turystów ma tylko latem, a zima to ciężki sezon i najchętniej pojechałby wtedy do pracy gdzieś za granicę. Mówił również, że gdyby miał jeepa, chętnie by się zajął wożeniem turystów z Telavi do Tuszetii. Tuszetia to jeszcze jeden (obok Swanetii) trochę dziki i odosobniony rejon Gruzji, do którego nie dotarły jeszcze w nadmiarze nowinki cywilizacyjne. Mimo że dostać się tam jest trudno ze względu na kiepski stan dróg, turyści żądni przygód wciąż próbują zwiedzać ten górzysty zakątek Gruzji. Telefon do tego człowieka podałem wcześniej – generalnie wzbudza zaufanie i ofiarował się, że może nawet odebrać chętnych z lotniska w Tbilisi.
Najpierw odwiedziliśmy klasztory Szuamta – tak zwaną Nową Szuamtę i Starą Szumatę. W Nowej Szuamcie zobaczyliśmy ładny, zagubiony wśród lasów kościółek.
Za to w Starej Szuamcie odbywał się właśnie jakiś festyn. Było tam wielu ludzi i kramiki z jarmarcznymi produktami oraz dewocjonaliami. Były też żebrzące dzieci.
Sama Stara Szuamta nie jest wcale szczególnie pięknym miejscem. Budynek jest bardzo zniszczony, w środku właściwie nie ma nic ciekawego. Zdecydowanie przydałaby mu się gruntowna renowacja.
Potem pojechaliśmy do Akademii Ikalto. Była to przed setkami lat znana wyższa uczelnia, na której kształciła się gruzińska i nie tylko gruzińska inteligencja. Dziś na tym miejscu stoi kościółek oraz pozostałości pomieszczeń akademii. Całość nie porywa, ale miejsce jest przyjemne i nadaje się na cel dłuższego spaceru.
Kolejnym celem była katedra w Alaverdi. Katedra jest bez wątpienia wspaniała. Jest bardzo wysoka i obszerna, a więc pod tym względem jest wyjątkowa, bo większość gruzińskich kościołów jest dość mała. Należy do jednych z tych miejsc, do których kobiety nie powinny wchodzić w spodniach. Na szczęście przy wejściu wiszą spódnice, które można założyć na czas zwiedzania katedry.
![]() | |
|
Gdy skończyliśmy zwiedzanie katedry Alaverdi, kierowca zabrał nas do Gremi. Gremi to jeden z dawnych ośrodków władzy i niegdyś duże miasto, z którego pozostały obecnie tylko rozpadające się ruiny. Jedynym dobrze zachowanym miejscem jest ulokowany na wzgórzu fragment warowni z kościołem.
Obok kościoła jest wieża, na którą można się wspiąć. Jest to niezła gimnastyka, bo wieża jest wysoka, a schody są strome. Na poszczególnych piętrach znajdują się niewielkie ekspozycje z prowadzonych w pobliżu wykopalisk oraz wystawa portretów rodziny królewskiej panującej w tej części Gruzji. Z samego szczytu można obserwować zaś okolicę. Tamże, na szczycie wieży spotkaliśmy kolejną polską kilkuosobową grupę i chwilę pogadaliśmy.
Dalej pojechaliśmy do Nekresi. Są to ruiny klasztornego kompleksu położonego w górach Kaukazu. Samochodem można podjechać do podnóża góry, a dalej trzeba iść pieszo kamienistą stromą drogą. Zajmuje to podobno około 40 minut, ale nam zajęło godzinę. Dźwiganie Prosiaczka pod górę jest bowiem coraz bardziej męczącym zadaniem – chłopak nam rośnie i robi się coraz cięższy.
Ruiny są bardzo malowniczo położone na zboczu porośniętej lasem góry. Jest to podobno jeden z najstarszych kompleksów tego typu w Gruzji. Podobno wykryto tam inskrypcje gruzińskie z początków I tysiąclecia naszej ery, byłyby to więc najstarsze zabytki piśmiennictwa gruzińskiego.
Gdy zeszliśmy na dół, była już niemal piąta. Postanowiliśmy zrezygnować ze zwiedzania piwnic winiarskich, gdyż na jeden dzień mieliśmy już dość dużo wrażeń, a byliśmy już dość zmęczeni.
Pojechaliśmy zatem od razu do Telavi.
Nie chciało nam się specjalnie jeść i byliśmy zmęczeni. Dlatego postanowiliśmy spędzić wieczór w guesthousie. Wcześnie poszliśmy spać, bo wyłączono właśnie prąd. Co prawda mieliśmy ze sobą latarkę, dzięki czemu dało się dojść do łazienki bez przewracania mebli, ale siedzenie przy świetle latarki w pokoju nie miało wiele sensu.
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 Następna strona