Signaghi-Dawid Goredża-Signaghi 20.09.2007

Rano po śniadaniu razem z młodą izraelską parą wsiedliśmy do żiguli naszego gospodarza i ruszyliśmy w drogę. Pogoda była na szczęście piękna. Ze wzgórza, na którym mieści się Signaghi, zjechaliśmy dziwnymi wąskim i krętymi drogami na równinę i ruszyliśmy na zachód, w stronę Tbilisi. Ponieważ siedziałem z przodu i znałem rosyjski, którym nasz gospodarz posługiwał się bardzo dobrze, przy okazji pełniłem funkcję tłumacza i przekazywałem parce z Izraela słowa naszego gospodarza.

Przez połowę drogi jechaliśmy bardzo dobrze utrzymaną drogą wiodącą do Tbilisi, później zaś zjechaliśmy na węższą, ale też nieźle utrzymaną drogę do David Goredża. Jej ostatni odcinek był już tylko skromną drogą gruntową, ale na szczęście i ta droga była nie najgorzej utrzymana.

Jedzie się na ogół przez odludzia. Pod koniec trasa wiedzie praktycznie przez pustynię, gdzie deszcz – zdaniem naszego gospodarza – pada nie częściej niż raz czy dwa razy do roku. Nie jest to jednak pustynia piaszczysta. Czasem teren jest kamienisty, innym razem jest to czerwonawa ziemia porośnięta jakimiś spalonymi słońcem resztkami trawy.

Pod koniec, ale jeszcze dość daleko od klasztoru, jest najdalej wysunięta ludzka osada. Nazywa się Udabno i wygląda dość dziwnie – jakby w większej części była kompletnie opuszczona. Pustymi ciemnymi otworami straszą okna wielokondygnacyjnych bloków mieszkalnych. Nasz gospodarz powiedział nam, że władze próbowały w latach komunizmu przesiedlić tutaj ludzi ze Swanetii. Warunki życia Udabno okazały się jednak wyjątkowo ciężkie – bez prądu, kanalizacji i bieżącej wody, w niegościnnych półpustynnych warunkach ludziom żyło się bardzo źle, więc gdy tylko mogli, większość z nich wyjechała. Niektórzy wrócili do Swanetii, większość jednak po prostu rozproszyła się po gruzińskich miastach.

Cała podróż trwała około 3 godzin i minęła nam na konwersacjach. Raz rozmawiałem z gospodarzem po rosyjsku o życiu w Gruzji i krajach postkomunistycznych. Innym razem rozmawialiśmy z młodymi sympatycznymi Izraelczykami o polskich i izraelskich doświadczeniach w zakresie podatków i pomocy społecznej, antysemityzmie w Polsce i roli w jego krzewieniu Radia Maryja. Od czasu do czasu zaś wykonywałem zadania tłumacza.

Przy okazji młodzi Izraelczycy wyjaśnili nam, czemu jest ich w Gruzji tak wielu. Jest to bowiem najbliższy Izraela kraj, gdzie jest tanio, ciekawie i dokąd można dolecieć bezpośrednim samolotem.

W końcu dojechaliśmy do celu. Stanęliśmy na zboczy jakiejś góry. Na niewielkim zakurzonym placyku zaparkowanych było kilka innych samochodów. Obok gawędzili sobie ich kierowcy. Każdy z nich przywiózł grupę turystów i teraz czekali, aż ich pasażerowie wrócą, umilając sobie czekanie rozmową.

Nasz gospodarz dołączył do nich, a my ruszyliśmy w górę. Generalnie trzymaliśmy się naszych izraelskich znajomych, dopiero w połowie trasy rozdzieliliśmy się na dłużej, gdyż naszła nas chęć kontemplowania natury. Pierwsze podejście jest bardzo ostre, ale bardzo krótkie. Wchodzi się na przełęcz – po jednej stronie są ruiny obronnej baszty, a w dole widać klasztor i wykute w ścianach pomieszczenia, po drugiej stronie jest zaś dość ostre podejście. Można pójść stąd albo tym podejściem pod górę, albo zejść nieco i pójść wzdłuż murów klasztoru – a dalej też pod górę po porośniętym niskimi drzewkami zboczu. Wybraliśmy drugą z tych możliwości, bo droga wydała nam się jakaś szersza. Później zresztą przekonaliśmy się, że którąkolwiek z możliwości byśmy wybrali, dobrze byśmy wybrali. Trasa rozwidla się obok zrujnowanej baszty – można pójść dowolną odnogą, wraca się wtedy drugą z nich.

Po minięciu klasztoru droga zaczyna dość ostro wspinać się w górę. Małgosia i młody Izraelczyk szli z przodu, a ja z jego dziewczyną wlekliśmy się z tyłu. Ona nie miała chyba kondycji, a mi dawało się we znaki dźwiganie na plecach w nosidle Prosiaczka.

W końcu jednak Małgosia zaczekała na mnie, a Izraelczyk na swoją dziewczynę. On został z nią i podziwiali razem przez dłuższy czas widoki, a ja ruszyłem z mozołem pod górę. W tej wspinaczce spotykaliśmy schodzących z góry turystów. Był i jeden Polak. Jednak najdłużej pogadaliśmy z grupą izraelskich turystów w średnim wieku tuż przed szczytem. Konwersacja przedłużyła się, bo okazało się, że matka jednej z uczestniczek pochodzi z Jarosławia, sąsiadującego z Przemyślem, który jest miastem rodzinnym Małgosi.

Tuż przed szczytem okazuje się, że jest to bardzo szeroka górka, a sam szczyt to niewielki pagórek. Przy drodze zarówno na równinie pod szczytem, jak i na samym szczycie znajdują się nieduże kapliczki, ale obie są zamknięte, więc trudno je uznać za atrakcje turystyczne. Atrakcją jest natomiast widok – po jednej stronie widać spaloną słońcem górzystą równinę po gruzińskiej stronie i w oddali pagórki wznoszące się nad równiną. Po drugiej stronie zaś jest podobna, może nieco bardziej zielona równina – jest na niej nawet jakieś jeziorko – ta strona należy już jednak do Azerbejdżanu. Dawid Goredża leży bowiem niemalże na granicy z Azerbejdżanem. Podobno jeden z wyjątkowo pięknych klasztorów jest już za granicą. Wyglądało to tak, jakby granicy nikt nie pilnował, ale nie mieliśmy potrzeby tego sprawdzać. Zaczekaliśmy na naszych znajomych z Izraela i ruszyliśmy w dół, a następnie w bok, trawersując zbocze. Zbocze jest w tym miejscu dość strome, lecz na szczęście są paliki i drut rozpięty między nimi, który można wykorzystać, by nie upaść.

Wkrótce dochodzi się do pięknych zrujnowanych wnętrz starodawnych kościołów, które dawniej były wykute w skale w zboczu góry. Dziś w wielu miejscach skała odpadła, eksponując na światło dziennie piękne freski. By dojść do niektórych pomieszczeń, trzeba się trochę powspinać, ale zdecydowanie warto się potrudzić. Niestety, freski są w wielu miejscach uszkodzone przez rosyjskojęzycznych wandali, którzy wydrapywali przez wiele lat w ścianach graffiti.

Dawid Goredża
Dawid Goredża

W połowie zwiedzania odłączyli się od nas nasi znajomi z Izraela.

Na końcu zbocza dochodzi się znowu do równiny, na której znajduje się mała zamknięta dla zwiedzających cerkiew. Po raz kolejny przystanęliśmy tu, by podziwiać widoki.

Potem zeszliśmy w dół stromym zejściem. W ten sposób dotarliśmy do ruin baszty, spod której wyruszyliśmy na zwiedzanie. Tym razem ruszyliśmy w kierunku klasztoru. Weszliśmy przez bramę i znaleźliśmy się na jakimś dziedzińcu. Próbowaliśmy wejść przez inną bramę na kolejny dziedziniec, na którym w oddali siedzieli klerycy, ale na nasz widok zerwali się i zaczęli krzyczeć, że wejście do tej części klasztoru jest zabronione.

Poszliśmy więc dalej. W części klasztoru przeznaczonej do zwiedzania natknęliśmy się na innych zwiedzających – naszych znajomych z Izraela oraz parę Holendrów i parę Łotyszy. Ta ostatnia czwórka przyjechała razem z Telavi, które jest położone znacznie dalej od klasztoru niż Signaghi.

Z turystami gawędził sobie brodaty pop władający i rosyjskim, i angielskim. Był całkiem ciekawym źródłem informacji, których nie mogliśmy znaleźć w przewodniku. Wyjaśnił nam na przykład, że nazwa klasztoru pochodzi od imienia założyciela, jednego z tak zwanych Ojców Syryjskich, którzy ewangelizowali we wczesnym średniowieczu Gruzję.

Trochę czasu zajęło nam znalezienie schodów wiodących na dolny dziedziniec. W jednym z pomieszczeń znajduje się tu mały kościółek. Wnętrze nie jest szczególnie piękne, ale nie dla tego kościółka przyjeżdża się do Dawid Goredża.

By dojść do parkingu z samochodami nie trzeba znowu wspinać się do zrujnowanej baszty. Można równie dobrze po prostu wyjść przez bramę w klasztornym murze i dojść do parkingu szeroką gruntową drogą.

Na parkingu czekali na nas kierowcy. Jeden z nich – ten od Łotyszy i Holendrów – na wieść o tym, że zamierzamy następnego dnia udać się do Telavi zaproponował nam, że może nas odebrać z dworca autobusowego i wziąć nas swoim samochodem na zwiedzanie okolicznych zabytków – za jedyne 50 lari. Prawdę mówiąc, mieliśmy dokładnie taki zamiar, by zostawić gdzieś nasze bagaże i wziąć od razu jakąś taksówkę w trasę po okolicy. Jest to – co prawda – rozwiązanie droższe niż jazda środkami komunikacji zbiorowej, ale znacznie wygodniejsze. W okolicach Telavi jest co zwiedzać, ale poszczególne miejsca są dość od siebie oddalone, a transport środkami komunikacji publicznej do niektórych spośród nich jest bardzo utrudniony lub wręcz nie jest możliwy.

Zgodziliśmy się zatem na propozycję i umówiliśmy się, że wyjedziemy następnego dnia marszrutką odjeżdżającą o 8:30 z Signaghi do Telavi. Dla zainteresowanych podaję namiar (mam nadzieję, że to właściwa kartka): pan Dato, telefon 895-42-55-30.

Wracając z Signaghi do Telavi pozostawiliśmy naszych znajomych z Izraela w miejscowości Sagaredżo. Jest to całkiem spore miasteczko, które znajduje się przy głównej trasie wiodącej z Tbilisi na wschód kraju. Nasi znajomi chcieli bowiem udać się już do Tbilisi. My zaś pojechaliśmy dalej.

Po drodze zatrzymaliśmy się raz obok przydrożnego sklepu. Na jego tyłach w klatce siedział niedźwiedź, co bardzo podobało się Andrzejkowi.

Podróż trwała dość długo, ale dzięki konwersacji okazała się całkiem przyjemna.

Z gospodarzem rozmawialiśmy o najróżniejszych rzeczach, ale najczęściej wracał temat czasów radzieckich. Ciekawie nam było posłuchać o służbie wojskowej w czasach ZSRR, a z kolei nasz gospodarz z zainteresowaniem słuchał opowieści o przemianach w Polsce, które tak bardzo zmieniły nasze życie. Obecnie Gruzja i Polska to dwa całkiem różne kraje, mimo że punkt wyjścia, w którym znajdowały się kilkanaście lat temu nasze kraje po upadku komunizmu, był dość podobny.

Gdy dojechaliśmy na miejsce dość późnym popołudniem, okazało się, że guesthouse niemal całkowicie opustoszał. Wszyscy Żydzi, a jeszcze rano było ich kilkunastu, rozjechali się. Co prawda, już poprzedniego dnia wspominali o jakimś ważnym święcie w Tbilisi, więc może tam pojechali, ale nie spodziewaliśmy, że zrobią to jednocześnie.

W związku z tym przenieśliśmy się z pokoju na dole do innego pokoju – na piętrze. Nie różnił się od tamtego wielkością, natomiast był znacznie lepiej zagospodarowany i miast dwóch osobnych łóżek dostaliśmy do dyspozycji duże łoże małżeńskie.

Natomiast pojawili się nowi goście – była to para Niemców w średnim wieku. Ponieważ wdaliśmy się z nimi w pogawędkę, dowiedzieliśmy się różnych ciekawych rzeczy na ich temat. Otóż w przewidywaniu bujnego rozkwitu usług turystycznych w tej części świata wybrali się właśnie do Gruzji, by zainwestować w branżę turystyczną. Przyjechali tutaj autobusem przez Turcję i przemierzają kraj w poszukiwaniu interesujących miejsc.

Pogawędka przerodziła się w ucztę. Przyszedł bowiem gospodarz i jego rodzina, zastawili suto stół i polało się wino. Małgosia nie piła wcale, a ja ze względu na Prosiaczka też próbowałem miarkować się, ale nie da się ukryć, że trochę szumiało mi w głowie. W tym stanie chętnie tłumaczyłem Niemcom poszczególne toasty wznoszone przez naszego miłego gospodarza. W ogóle było bardzo miło. Gospodarz pokazywał nam na komputerze zdjęcia, które przysłali mu pocztą elektroniczną ludzie, którzy niegdyś u niego gościli. W tym na przykład młodej dziewczyny z Polski, Iwony, którą on nazywał Julią ze względu na niezwykłe podobieństwo do Julii Tymoszenko.

Gruzińska uczta
Gruzińska uczta

Poszliśmy zatem spać w miłych nastrojach.

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 Następna strona