Do Tbilisi dojechaliśmy z lekkim opóźnieniem o 7:30. Zaraz też przeszliśmy na stację metra, która sąsiaduje z głównym dworcem kolejowym, i dojechaliśmy do Samgori, skąd – zgodnie z przewodnikiem – miały odjeżdżać autobusy do Signaghi. Ponieważ jednak Prosiaczek obudził się i domagał się swojego porannego mleczka, postanowiliśmy najpierw zadbać o jego potrzeby. W tym celu usadowiliśmy się na jakiś schodach obok kamienicy naprzeciwko stacji metra. Gdy już zrobiłem mleczko dla Prosiaczka, nagle koło mnie chlusnęła woda. Odwróciłem się i zobaczyłem kątem oka w oknie na parterze staruszkę w nocnej koszuli z flakonem w ręku. Kierowca marszrutki, która stała zaparkowana obok i który wszystko widział, pokazał nam, że kobieta jest niespełna rozumu. Kobieta dawała nam jakieś znaki, jakby chciała nas odgonić, ale nie mieliśmy powodu, by się tym przejmować. W końcu byliśmy w miejscu publicznym.
Gdy Prosiaczek zjadł śniadanko, zapytaliśmy kierowcę marszrtutki, skąd odjeżdża autobus do Signaghi. Wskazał nam drogę – okazało się, że musimy przejść na drugą stronę ulicy i podejść jeszcze 500 metrów.
Marszrutka do Signaghi już tam stała na małym placyku pomiędzy innymi marszrutkami i autobusami. Zapakowaliśmy nasze bagaże i usiedliśmy w środku. Do odjazdu mieliśmy jeszcze 30 minut, ale nie chciało nam się nigdzie chodzić.
Potem rozpoczęła się podróż. Przez 1,5 godziny (6 lari) jechaliśmy generalnie dość prostą drogą, omijającą większe miejscowości. Była to główna droga prowadząca z Tbilisi na wschód kraju – do granicy z Azerbejdżanem i do Telavi – największego miasta w tej części kraju. Signaghi, dokąd zmierzaliśmy, było niewielką miejscowością, za to opisywaną w przewodnikach w samych superlatywach.
Miasteczko rzeczywiście wygląda pięknie. Widać, że władze postanowiły podkreślić jego piękno, obudowując domy od strony ulicy specjalną cegłą. Dzięki temu całość sprawia wrażenie bardzo średniowieczne i – trzeba przyznać – przewodniki mają rację, twierdząc, że Signaghi przypomina stare śródziemnomorskie miasta. Problem w tym, że większość miasta to rozkopany plac budowy, sycenie się więc atmosferą zakłóca wszechobecny kurz i hałas maszyn budowlanych.
Również znajdujący się w środku miasteczka hotel, w którym chcieliśmy przenocować, był w remoncie. Przed hotelem stał sobie jakiś wyglądający na kierownika pan, więc od niego dowiedzieliśmy się o remoncie. Człowiek wyciągnął jednak z portfela wizytówkę guesthouse’u, który miał znajdować się niedaleko, i pokazał, w którym kierunku mamy iść. Do guesthouse’u musieliśmy przejść kilkaset metrów.
Po drodze mogliśmy podziwiać przez chwilę mury miejskie, które na wzgórzach w oddali okalały miasto. Mury dziwnie przypominały mur chiński – oczywiście w miniaturze. Ten sam styl budowli, baszty, a nawet górzysta sceneria – jak na północ i wschód od Pekinu.
Domek, w którym mieścił się guesthouse, był wybudowany na zboczu wzgórza. Zbocze było tak strome, że dach domu był zarazem tarasem z miejscem parkingowym, na które wjeżdżało się bezpośrednio z ulicy. Do dwóch pozostałych pięter wchodziło się z ulicy schodami wiodącymi w dół.
Na progu powitała nas pani w średnim wieku. Była to nasza gospodyni. Okazało się, że nie ma problemu ze spaniem i jedzeniem, ale w pensjonacie jest aktualnie bardzo wielu gości, więc możemy dostać pokój tylko na najniższym poziomie. Poziom ten nie był jeszcze do końca urządzony, ściany były otynkowane, a jeszcze nie pomalowane, ale łazienka była nowa i czysta, a pokoje skromne, lecz całkowicie wystarczające. Płaciliśmy 25 lari od osoby, łącznie z jedzeniem (oczywiście za Prosiaczka nie musieliśmy płacić – jak zresztą nigdzie indziej). Na wizytówce, którą zachowaliśmy, znajduje się nazwisko Dawida Zandaraszwilego. Dawid Zandaraszwili, którego poznaliśmy wieczorem, to syn gospodarzy – jak to jednak bywa z osobami młodszymi wiekiem, zna on głównie angielski, a po rosyjsku mówi słabo. Gościniec mieści się przy ulicy świętego Grzegorza 11, a telefon to 355-3-10-29 lub komórkowy 99-75-05-10.
Śniadanie formalnie już się skończyło, ale dostaliśmy jeszcze trochę jedzenia i było naprawdę swojskie i smaczne. Wcześniej nie zjedliśmy śniadania, bo pociąg przyjechał do Tbilisi bardzo wcześnie i o tej porze nie chciało nam się jeszcze jeść.
Po śniadaniu poszliśmy na spacer do Bodbe. Bodbe to jeden z najbardziej szanowanych przez prawosławnych chrześcijan klasztorów w Gruzji. Tu bowiem znajduje się grób świętej Nino, która odegrała bardzo istotną rolę w nawróceniu Gruzinów na chrześcijaństwo.
By dojść do Bodbe, musieliśmy wrócić drogą, która przyszliśmy – mijając początkowo centralną część miasteczka, która była jednym wielkim placem budowy, później zaś przechodząc odnowioną już ulicą wylotową. Jak już wspominałem, odnowienie polegało na obudowaniu zewnętrznych fasad domów specjalnymi cegłami. Ponadto ułożono nową kostkę brukową i chodniki, a tu i ówdzie umieszczono jakieś ozdobne elementy wykonane z metalu: latarnie czy np. rzeźbę Don Kichota z Manchy. Całość sprawiała bardzo ładne wrażenie, ale mieliśmy trochę mieszane uczucia – przeróbka poszła tak daleko i była tak jednolita stylistycznie, że miało się wrażenie pewnej sztuczności. W rzeczywistości żadne miasto nie jest tak perfekcyjnie sterylne.
Po wyjściu z miasta trzeba najpierw wspiąć się kawałek pod górkę – po drodze można podziwiać leżące w dole miasto. Potem zaś należy skręcić w prawo w boczną drogę. Serpentynami w dół schodzi się do klasztoru. Jedna jego część to wciąż czynny klasztor żeński, do którego wstęp osobom postronnym jest wzbroniony. Druga zaś część to otoczony murkiem i zieloną murawą kościół. Kościół nie jest duży – jak większość gruzińskich kościołów. To, co go wyróżnia, to malutka boczna kaplica, pod którą spoczywa ciało świętej Nino. W kaplicy jest bardzo ciemno. Początkowo próbowaliśmy oglądać grób świętej Nino w świetle telefonu komórkowego jakiegoś Gruzina. Widząc nasze wysiłki, jedna z zakonnic włączyła w kaplicy światło. Wtedy w pełnej krasie mogliśmy zobaczyć położoną na podłodze płytę nagrobną z wykutą żeńską postacią.
Ponieważ pogoda była piękna i upalna, po zakończeniu zwiedzania z przyjemnością posiedzieliśmy chwilę na tarasie kawiarni znajdującej się przed klasztorem, pijąc kawę i napoje orzeźwiające. Prosiaczek podczas zwiedzania usnął, więc nie przeszkadzał nam w konsumpcji.
Potem wróciliśmy do miasteczka i ponieważ było jeszcze wcześnie, spędziliśmy parę godzin na ławce na miejskim skwerku. Miejski skwerek był również poniekąd placem budowy, więc trudno powiedzieć, by warunki do relaksu były doskonałe, jednakże na nic innego nie mogliśmy chyba w tej sytuacji liczyć. Tak więc w kurzu i hałasie minęło nam kilka kolejnych godzin.
Już rano powiedzieliśmy gospodyni, że chcielibyśmy pojechać następnego dnia do Dawid Goredża. To położone na zupełnym odludziu i z dala od większych siedzib ludzkich miejsce można zwiedzać na różne sposoby. Jednak na podstawie lektury przewodnika doszliśmy do wniosku, że jednym z lepszych sposobów jest wynajęcie samochodu z kierowcą w Signaghi. Cena była w każdym razie dość konkurencyjna w stosunku do wycieczek z Tbilisi, a organizacja przejazdu wydawała się prosta.
Okazało się, że mąż naszej gospodyni właśnie pojechał z turystami na zwiedzanie Dawid Goredża i następnego dnia też już był umówiony na zwiedzanie z parą izraelskich turystów. Jednak ponieważ samochodów był pięcioosobowy, mogliśmy przyłączyć się do nich. Oczywiście zaraz zgłosiliśmy taką chęć – zgodnie z zapewnieniami gospodyni przy tak dużej grupie cena na jedną osobę miała być odpowiednio niska.
Parę, z którą mieliśmy następnego dnia jechać na zwiedzenia, widzieliśmy zaraz po przyjeździe, ale nie byliśmy pewni, czy to jest właśnie ta para, ponieważ w guesthousie było wielu innych turystów z Izraela.
Wieczorem zjedliśmy z nimi wspólną kolację. Kolacja składała się z prostych i pożywnych dań kuchni gruzińskiej. Mogliśmy również częstować się winem wyrabianym przez naszych gospodarzy w domowej piwniczce, ale nie chcieliśmy korzystać obficie z tej możliwości.
Dość wcześniej zatem poszliśmy spać, chcąc dobrze odpocząć się przed jutrzejszym zwiedzaniem.
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 Następna strona