Batumi 16.09.2007

Tego dnia postanowiliśmy pojechać do ogrodu botanicznego. Po zjedzeniu śniadania (musieliśmy w tym celu udać się do jednego z pobliskich barów, bo w hotelu nie podawano śniadań) poszliśmy znaleźć miejsce, z którego odjeżdżają marszrutki w stronę ogrodu botanicznego. Okazało się, że znajduje się ono akurat po drugiej stronie ulicy w stosunku do miejsca, w którym wysiedliśmy z marszarutki z Kutaisi. Zgodnie z informacją znajdującą się w przewodniku, miała nas dowieźć do ogrodu botanicznego marszrutka nr 150, ale – co ciekawe – nikt na postoju marszrutek nie wiedział, czy takie coś odjeżdża z tego przystanku, ani czy jedzie w odpowiednią stronę. Kiedy jednak tak rozmawialiśmy z kierowcami marszrutek oczekujących na pasażerów, przyjechała marszrutka nr 150, a kierowca potwierdził, że rzeczywiście jedzie w kierunku ogrodu botanicznego.

Marszrutka była pustawa i ludzie raczej z niej wysiadali, niż wsiadali. Wyjechaliśmy za miasto główną drogą wiodącą na wschód kraju, ale potem skręciliśmy gdzieś w bok i zaczęliśmy wjeżdżać w górę jakiejś doliny po dość stromej drodze, mijając od czasu do czasu skupiska domów. Kierowca powiedział nam, że powinniśmy wysiąść, gdy już dojechaliśmy na miejsce. Jako że byliśmy ostatnimi pasażerami, samochód odjechał gdzieś dalej całkiem pusty.

By trafić do budki, w której strażnicy sprzedają bilety wejściowe, należy zejść w dół asfaltową drogą. Bilety kosztują 5 lari za jedną osobę, ale ponieważ nie mieliśmy drobnych, a strażnicy nie mieli jak wydać, udało nam się wejść za jedyne 7 lari za nas dwoje.

Park jest bardzo ładny i urządzenie go musiało niewątpliwie zająć wielu ludziom mnóstwo czasu. Spacer z góry na dół jest niezbyt męczący, za to należy współczuć osobom, które wybrały odwrotny wariant. Można bowiem pojechać do dolnej bramy i wchodzić pod górkę, ale ponieważ podejście jest dość strome, wygodniej jest zrobić tak jak my.

Spaceruje się wśród egzotycznej roślinności pogrupowanej według stref klimatycznych i geograficznych. Generalnie idzie się główną wyasfaltowaną drogą. Można też zejść w bok, ale wtedy okazuje się, że poza główną drogą park jest już dość mocno zaniedbany. Po upadku ZSRR także to miejsce przeżyło swój mały dramat i brak funduszy odbił się wyraźnie na kształcie parku. Trzeba mieć nadzieję, że w przyszłości pieniądze popłyną szerszym strumieniem, co pozwoli ocalić to piękne miejsce przed zagładą.

Pogoda nie była najlepsza. Słońce skryło się za grubą warstwą chmur. Na szczęście nie padało. Tylko chwilami siąpiła jakby drobniutka mżawka.

Innym przejawem problemów Gruzji jest chyba budynek mieszkalny w samym środku parku. Kiedyś musiały być tu chyba jakieś laboratoria badawcze, ale obecnie w budynku mieszkają ludzie. Być może jest to skutek utraty Abchazji przez Gruzję i fali uchodźców, która zalała wówczas kraj.

Park był właściwie całkiem pusty. W połowie zwiedzania minęła nas tylko jakaś grupa zorganizowana, która jednak – jak to grupy zorganizowane – pomknęła szybko w dół. Tak więc mogliśmy cieszyć się parkiem praktycznie sami.

Na dole przy samym parku znajduje się mała stacja kolejowa, jednak zgodnie z informacjami podanymi w przewodniku nie warto czekać na pociąg. Jeździ tylko dwa razy dziennie, więc trudno liczyć na ten rodzaj transportu.

By dostać się do głównej drogi, po której kursuje mnóstwo marszrutek, należy przejść mniej więcej 1,5 kilometra drogą pośród falujących wzgórz. Porastają je krzaki, które z oddali zidentyfikowaliśmy jako pozostałości słynnych herbacianych pól Batumi. Nie jesteśmy pewni, czy mamy rację, ale krzaki rosnące na wzgórzach były całkiem podobne do krzaków, które widzieliśmy na plantacjach herbaty w Malezji. Ze względu na konkurencję i spadek cen uprawa herbaty przestała się Gruzinom opłacać, więc plantacje zostały opuszczone.

W końcu doszliśmy do jakiejś wioski przy głównej drodze i czekaliśmy na marszrutkę. Pierwsza przyjechała jednak taksówka. Ponieważ taksówkarz zażyczył sobie niewygórowanej ceny 3 lari za przewiezienie nas na stację kolejową, zgodziliśmy się na jego propozycję.

Taksówkarz okazał się Ormianinem doskonale mówiącym po rosyjsku. Doskonałość jego panowania nad tym językiem była tak zdumiewająca, że od razu rozpoznał, że jesteśmy Polakami. Mam świadomość, że nam Polakom, nawet jeśli dobrze znamy rosyjski, trudno wymówić te dziwne rosyjskie spółgłoski o miękkości nie odpowiadającej naszemu polskiemu „ćwierkaniu”, ale nie spodziewałem się, że zostaniemy tak łatwo zakwalifikowani jako Polacy przez Ormianina, skoro nawet etniczni Rosjanie w swoim czasie brali mnie za Białorusina.

Przy tej okazji okazało się, że dobrze się stało, że wzięliśmy taksówkę, nie jechaliśmy zaś marszrutką. Zgodnie z informacją znajdującą się w przewodniku Bradta nowy dworzec kolejowy miał znajdować się na północnych przedmieściach Batumi i miał w tej roli zastąpić stary dworzec, który znajdował się w Machinddżauri – kilka kilometrów na północ od miasta. Nic z tych rzeczy! Taksówkarz powiedział nam, że nowy dworzec kolejowy został wybudowany w Machinddżauri na miejscu starego dworca. Dlatego też zawiózł nas na właściwy dworzec, na którym kupiliśmy sobie bilety kolejowe na wtorek wieczór. Kupiliśmy bilety na wagon sypialny na nocny pociąg do Tbilisi – kosztowało nas to 46 lari.

Potem marszrutką numer 1 pojechaliśmy do centrum miasta.

Kupiliśmy kilka dodatkowych pieluszek na wypadek długiej podróży, podczas której nie ma możliwości postoju. Są łatwo dostępne, na sztuki można je kupować w dowolnej aptece.

Obiad zjedliśmy w przyjemnej, choć ciemnej restauracji Neptun za meczetem. Małże były pyszne i bardzo tanie. Resztę dnia spędziliśmy na odpoczynku i spokojnych przechadzkach po mieście.

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 Następna strona