Rano woda była już w kranie, więc włączyłem pralkę i poszedłem do sklepu kupić sznurek, żeby móc powiesić pranie na balkonie. W sklepie chemicznych zapłaciłem za 10 metrów 400 dramów.
Po powrocie zjedliśmy śniadanie i rozwiesiliśmy pranie. Dzień zapowiadał się na słoneczny, więc mieliśmy nadzieję, że do wieczora wszystko wyschnie.
Zadzwoniłem po Armena, syna Gohar Geworgian, w której domie spaliśmy po przybyciu do Jegegnadzoru. Okazało się, że tego samego dnia może zabrać nas na wycieczkę do Karahundż i klasztoru Tatew, więc umówiłem się z nim, że przyjedzie po nas o godzinie 12. To dość długa wycieczka, w jedną stronę do klasztoru Tatew jest około 140 kilometrów, więc liczyłem się z tym, że będziemy z powrotem dość późnym wieczorem.
Armen przyjechał tak, jak się umówiliśmy, i ruszyliśmy w drogę. Sama droga była dość malownicza, to wijąc się doliną między skałami, to przecinając równiny odgradzające dwa wysokie pasma górskie. W pewnym momencie monumentalna brama oznajmiła nam, że opuszczamy właśnie prowincję Wajoc Dzor i wkraczamy do Siuniku. Na szczęście na drodze nie ma zbyt dużego ruchu, można więc jechać dość szybko. Jedyną istotną przeszkodę stanowią irańskie ciężarówki, których nie ma jednak zbyt wiele.
W końcu dojechaliśmy nad brzeg sztucznego jeziora, które powstało wskutek przegrodzenia zaporą płynącej w tym miejscu rzeki. Niedługo po minięciu jeziora skręciliśmy w bok. Przejechaliśmy kilka kilometrów, nim dojechaliśmy do Karahundż, zwanego także Zorac Karer. Obok parkingu jest niewielka budka, w której można kupić przewodniki i pocztówki. Wysiedliśmy tam i poszliśmy pieszo wzdłuż kamiennych płyt. Zorac Karer to miejsce, które bywa nazywane armeńskim Stonehenge, gdyż jest to po prostu starożytne obserwatorium astronomiczne zbudowane wiele tysięcy lat temu przez ludzi epoki kamienia, którzy – jakimś cudem – znaleźli jednak sposób, by obserwować ciała niebieskie, ustawiając precyzyjnie wkopane w ziemię kamienne bloki z przewierconymi otworami. Oczywiście Stonehenge jest dużo większe niż Zorac Karer i pewnie sprawia większe wrażenie (trudno mi ocenić, gdyż nie widziałem), ale Zorac Karer zasługuje na pewno na krótką przerwę w podróży.
![]() | |
|
Tak więc po niezbyt długim zwiedzaniu pojechaliśmy dalej. Na pobliskiej stacji benzynowej chcieliśmy zrobić przerwę na kawę, ale kawy nie było, co Armen przyjął ze szczerym zdziwieniem.
Zbliżaliśmy się do klasztoru Tatew. Obecnie są dostępne dwie możliwości dostania się do klasztoru: można po staremu przejechać 18 kilometrów krętą górską drogą lub wsiąść w kolejkę linową, która pozwala pokonać drogę do klasztoru w kilkanaście minut. Ten drugi sposób jest dostępny od niedawna (bodajże od roku) i za podróż trzeba zapłacić 2000 dramów (lub 3000 dramów w przypadku podróży w dwie strony, dzieci do sześciu lat za darmo), jest to jednak atrakcja sama w sobie, zasługująca na taką cenę. Kolejka wiezie turystów momentami kilkaset metrów nad ziemią, oferując widoki na wysokie pasma górskie i przepastne doliny. Armen zapewniał mnie, że przejazd jest całkiem bezpieczny, bo nawet sam prezydent Armenii zdecydował się na skorzystanie z tego sposobu podróżowania. Powiedziałem, że dobrze, że kolejkę wybudowali Austryjacy, bo jakoś nie wierzę w sowiecką technikę. Armen roześmiał się i oświadczył, że doskonale mnie rozumie.
Zdecydowaliśmy się pojechać kolejką, a wrócić samochodem, więc umówiliśmy się z Armenem, że zostawi nas przy dolnej stacji kolejki, a sam pojedzie samochodem do klasztoru i tam na nas zaczeka. Kupiliśmy bilety i już po chwili jechaliśmy w kabinie kolejki wraz z mniej więcej dziesiątką innych turystów. Widoki są wspaniałe, szkoda aż, że przejazd tak krótko trwa.
W klasztorze najpierw weszliśmy do położonej obok murów zasadniczej jego części prasę do tłoczenia oleju sezamowego. Następnie zwiedziliśmy główny kompleks budowli. Był to niewątpliwie jeden z najładniejszych klasztorów Armenii. Nietypowe było to, że kobiety zwiedzające kościoły musiały zakrywać włosy chustą. W Armenii zakrywanie włosów przez kobiety w kościele nie jest na ogół obowiązkowe (w przeciwieństwie do sąsiedniej Gruzji), więc trochę nas to zaskoczyło. Na szczęście przed wejściem do kościoła w klasztorze Tatew wiszą chusty, które można sobie pożyczyć.
![]() | |
|
W drodze powrotnej kierowca pokazał nam drugi klasztor, położony w głębokiej dolinie. Mówił, że oba klasztory do niedawna były połączone podziemnym przejściem, które jednak zapadło się w trakcie trzęsienia ziemi.
Obok drogi na dole doliny znajdującej się poniżej klasztoru Tatew znajduje się miejsce o nazwie Szatański Most. Przepływająca w tym miejscu rzeka wyrzeźbiła w skale wąwóz pełen naturalnych basenów. Niektóre z nich służą zresztą dość licznie przybywającym tutaj turystom jako miejsce kąpieli. Szatański Most przypominał nam nieco miejsce o nazwie Bourke's Poteholes w kanionie rzeki Blyde, które widzieliśmy podczas naszej podróży do RPA, ale ormiański odpowiednik był jednak dużo bledszą wersją.
Droga z tego miejsca wspinała się ponownie w górę. Dojechaliśmy do miejsca, w którym odchodząca w bok ścieżka prowadzi do miejsca widokowego. Widać z niego w oddali klasztor Tatew i piękne otaczające go strome góry.
![]() | |
|
Nie pozostało nam już nic innego jak tylko wrócić do Jegegnadzoru. Droga zajęła nam dwie godziny, na szczęście urozmaicone rozmową z Armenem, który był miłym i wykształconym człowiekiem.
Po dotarciu do Jegegnadzoru byliśmy już głodni, więc poprosiliśmy Armena, żeby podwiózł nas do znanej nam już restauracji. Armen jednak zaproponował nam, że zawiezie nas do innej restauracji. Zgodziliśmy się. Zapłaciłem mu 30000 dramów i rozstaliśmy się.
Restauracja polecona przez Armena także znajdowała się przy głównej drodze, ale z drugiej strony miasteczka, przy wylocie w kierunku Erewania. Była to restauracja hotelowa. Kelnerka przyniosła nam nawet reklamę siostrzanego hotelu w Goris. Zamówiliśmy – jak zwykle – jakieś mięsa z grilla i – rzecz jasna – dużo warzyw. Ceny w ten restauracji nie różniły się szczególnie od cen w restauracji, w której stołowaliśmy się wcześniej (zapłaciliśmy za posiłek 6700 dramów).
Gdy wychodziliśmy z restauracji, zauważyłem, że w kieszeni nie mam swojej zapasowej komórki z armeńską kartą SIM. Wróciłem do stolika, żeby sprawdzić, czy jej gdzieś tam nie zostawiłem, ale niczego nie znalazłem. Wyglądało na to, że wypadła mi z kieszeni w samochodzie Armena. Dlatego gdy tylko wróciliśmy do mieszkania, zadzwoniłem z telefonu stacjonarnego do domu pani Gohar Geworgian, mamy Armena, i poprosiłem ją, by skontaktowała się z Armenem i potwierdziła, że komórka została u niego w samochodzie. Oddzwoniła po kilku minutach, potwierdzając, że faktycznie moja komórka znajduje się u Armena. W sumie więc nic złego się nie stało, bo i tak chciałem jutro wybrać się nad jezioro Sewan. Po najprostszej i najbardziej malowniczej drodze nie jeżdżą podobno marszrutki ani autobusy, więc i tak musielibyśmy wynająć samochód z kierowcą.
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 Następna strona