Przysiółek koło Proszaberdu - góry na wschód od Szatin 13.07.2011

Gdy rano obudziliśmy się, nasi gospodarze i chyba wszyscy mieszkańcy wsi od dawna byli już na nogach. Zjedliśmy proste śniadanie, które znowu zaoferowali nam gościnni Ormianie, i wzięliśmy od nich adres, chcąc odwdzięczyć się im bodaj przez wysłanie im odbitek wspólnych zdjęć. Przy okazji śniadania wznieśliśmy toast wódką. Na szczęście tylko jeden, bo kiepsko by się wędrowało.

Nasi gospodarze już wczoraj powiedzieli nam, że na szczycie góry o bielejącym od skał wierzchołku, którą minęliśmy wczoraj, znajduje się zamek Proszaberd. Gdy więc pożegnaliśmy się z nimi i po krótkim zejściu w dół stanęliśmy znowu u podnóża zamkowej góry, zostawiliśmy obok drogi bagaże, a sami ruszyliśmy do góry. Ścieżka jest bardzo stroma i zapuszczona, ale da się ją pokonać w 20 minut. Inna sprawa, że na górze tak naprawdę nie ma nic szczególnie ciekawego do oglądania. Z całego zamku zostało kilka ścian.

W drodze do Proszaberdu
W drodze do Proszaberdu

Zeszliśmy z góry i znowu szliśmy na dół, mijając klasztor Spitakawor, w którym zapaliliśmy kilka świeczek. W przysiółku, w którym wczoraj zostaliśmy ugoszczeni, przywitano nas jak starych przyjaciół i zaproszono na kawę. Gdy powiedziałem, że chcielibyśmy dojść do położonej po drugiej stronie gór miejscowości Szatin, mieszkańcy stropili się i próbowali nam wybić ten pomysł z głowy. Jeden z gospodarzy powiedział, że droga do Szatin kiedyś faktycznie wiodła przez góry, ale już dawno temu zarosła trawą. Ale o to przecież nam chodziło, gdy wyruszaliśmy z Polski: by przeżyć przygodę, przechodząc bez szklaków i dróg przez góry Armenii.

Za górką przed osadą skręciliśmy w zarośniętą drogę, która wkrótce doprowadziła nas do opuszczonego przysiółka. Prymitywne domki stały niezamieszkane. Szukałem wzrokiem jakiejś drogi, ale w zasięgu wzroku były tylko wąskie ścieżki. Wybrałem jedną z nich, która wiodła mniej więcej w pożądanym kierunku i ruszyliśmy dalej. Niedługo później ścieżka skończyła się przy źródełku. Dalej podążaliśmy trawersem przez zbocze porośnięte trawą i zielskiem. Małgosia i Andrzejek, którzy dotąd szli w sandałach, musieli wyciągnąć z plecaka wysokie buty trekkingowe i je ubrać ze względu na chaszcze. Kierując się wskazaniami mapy, zaczęliśmy schodzić w dół. Dopiero po pewnym czasie, gdy odwróciłem się, zobaczyłem wiodącą ze sto metrów wyżej ścieżkę trawersującą zbocze, ale nie chciało mi się już na nią wracać. W końcu i tak nie miałem pewności, dokąd prowadzi.

Kierując się w stronę Szatin, trawersujemy północny stok jakiejś góry. Z mapy wynika, że w dolinie powinien płynąć strumyk, gdy jednak zszedłem na dół, pozostawiając u góry Małgosię i Andrzejka, okazało się, że koryto jest wyschnięte. Zmartwiło mnie to, bo zgodnie z mapą kolejna dolina z rzeczką wymagała jeszcze dość długiej wędrówki. Szliśmy więc dalej trawersując zbocze. Za kolejnym załomem doliny po przeciwległej stronie zobaczyłem niedźwiedzia. On zaś zobaczył nas, odwrócił się i czmychnął, pozostawiając za sobą obłok kurzu. Wszystko trwało krótko, ale rozegrało się jakby na zwolnionym filmie. Z duszą na ramieniu szliśmy dalej, w kierunku, w którym zniknął niedźwiedź. Tamtędy jednak wiodła nasza droga.

Daleko w górach
Daleko w górach

Jeszcze jeden zakręt doliny i nagle zobaczyłem w dole jakiś błysk. Wyciągnąłem lornetkę i przyjrzałem się uważnie dnu doliny. Tak, niewątpliwie płynęła tam rzeczka. W górnej części doliny strumień wysechł, ale w tym miejscu już się pojawił. Ruszyliśmy wolno ku rzeczce. Zbocza dolinki były strome i Małgosia już się zaczynała załamywać, twierdząc, że nie uda nam się znaleźć dogodnego miejsca, by dostać się do wody. Zostawiłem więc ją i spróbowałem znaleźć drogę. Udało mi się trafić na miejsce, w którym do rzeczki można było podejść dość stromym, lecz możliwym do pokonania zejściem, a po drugiej znajdowała się szeroka skalna platforma. Zawołałem Małgosię, która z Andrzejkiem zeszła na platformę. Dzień był upalny, więc Andrzejek został rozebrany i wpuszczony do strumienia, w którym zaczął się wesoło pluskać, a ja poszedłem poszukać miejsca na biwak. Małgosia w tym czasie kamieniem łupała orzechy.

Okoliczne zbocza były dość strome i z trudem udało mi się znaleźć miejsce, gdzie stromizna była na tyle mała, że rozbicie namiotu w ogóle wchodziło w rachubę. Zniwelowałem teren, usuwając co większe głazy i wyrównując poziom saperką, i z trudem ze względu na kamieniste podłoże rozbiłem namiot, rozłożyłem maty i śpiwory.

Naprawdę nie dało się rozbić go na prostym
Naprawdę nie dało się rozbić go na prostym

Po tych operacjach wróciłem nad rzeczkę. Powoli zaczynało zmierzchać, więc była najwyższa pora, by zrobić sobie obiadokolację. Ugotowałem wodę i wrzuciłem do niej dwuosobową porcję liofilizowanej żywności. Przed wyjazdem kupiłem kilka porcji takiej żywności: część w specjalistycznym sklepie, a część na Allegro.

Jedzenie (kuskus marki TravelLunch) okazało się zjadliwe, choć dość słone. Należy jednak zaznaczyć, że w domu nie używamy dużo soli, więc nasze kubki smakowe nie przywykły do niej. Dlatego też podejrzewam, że odczucia większości ludzi byłyby inne od naszych.

Po wieczornej toalecie w strumyku poszliśmy spać. Prawdę mówiąc, spało się nam kiepsko. Stromizna powodowała, że nasze materace zjeżdżały w dół, więc budziliśmy się co jakiś czas, odkrywając, że śpimy w dziwnych pozach. Jedynie Andrzejkowi chyba to nie przeszkadzało.

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 Następna strona