Po wylądowaniu w Erewaniu trafiliśmy najpierw do sali, w której po wypełnieniu odpowiednich formularzy można było w jednym z kilku okienek kupić sobie wizę. Bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie jej cena. Przy pobycie do trzech tygodni kosztowała ona 3000 AMD. Dzieciom zaś wiza wydawana jest bezpłatnie. W przewodnikach można zaś przeczytać, że kosztuje 30 USD. Różnica zasadnicza.
Ponieważ za wizę trzeba zapłacić miejscową walutą, musiałem jeszcze wymienić dolary w czynnym nieopodal kantorze (radzę więc mieć ze sobą trochę „twardej” waluty, bo bankomatów w tym miejscu nie ma). Formularze wizowe zawierają miejsce na zdjęcie, ale nikt nie wymaga wklejania go, o czym zresztą przed wyjazdem przeczytałem na jakimś forum.
Po zakupie wizy zostaliśmy odprawieni przez bardzo sympatycznego pogranicznika, który na koniec pytał nas jeszcze, czy może jakoś nam pomóc.
Odebraliśmy bagaże i – jako że był środek nocy – rozwinęliśmy nasze materace i w jakiejś wnęce w sali z taśmami bagażowymi położyliśmy się, by się jeszcze trochę zdrzemnąć. Pracownicy lotniska dziwnie na nas jakoś się patrzyli, ale nic nie powiedzieli. Za to, gdy po półtorej godzinie ocknąłem się, zobaczyłem, że przygląda się nam cała ich grupa. Gdy otworzyłem oczy, szybko się rozeszli z wyjątkiem jednej kobiety, która wyjaśniła, że tu, gdzie się znajdujemy, nie wolno spać, a za chwilę zmienia się obsada i dobrze by było, gdybyśmy wcześniej sobie poszli. Tak też zrobiliśmy, a jako że dochodziła godzina 7 miejscowego czasu mogliśmy już liczyć, że nie okantują nas miejscowi taksówkowi cwaniacy i uda nam się znaleźć transport publiczny. Wyczytałem bowiem w Internecie, że do miasta można z lotniska dostać się z łatwością przy pomocy „marszrutek”, czyli mikrobusów przewożących podróżnych za drobną opłatą, które w Erewaniu są najpopularniejszą formą transportu zbiorowego.
Zgodnie z informacjami z Internetu i reklamą, którą zobaczyłem w sali, w której wydaje się wizy, w hali przylotów stołecznego lotniska Zwartnoc można otrzymać darmową kartę SIM. Informacja ta nie jest jednak aktualna. Pani pracująca w punkcie informacji lotniskowej oznajmiła mi, że operatorzy telekomunikacyjni zamknęli swoje przedstawicielstwa na lotnisku.
Po toalecie porannej w lotniskowej ubikacji wyszliśmy poszukać postoju marszrutek. Przyczepił się do nas jakiś taksówkarz, ale konsekwentnie go ignorowaliśmy. W końcu przyjechała marszrutka 108, która dowiozła nas wkrótce do dworca kolejowego. Przyjemność ta kosztowała nas 100 dramów od osoby. Marszrutka początkowo pusta stopniowo napełniała się ludźmi. Gdy wysiadaliśmy, była już dość zatłoczona.
Koło dworca kolejowego musieliśmy się przesiąść, by dojechać do północnego dworca autobusowego. Ludzie stojący na przystanku próbowali wskazać nam właściwą marszrutkę, ale ich kierowcy pytani, czy jadą na nasz dworzec, zaprzeczali. W końcu właściciel małego stoiska z drobiazgami ulokowanego na przystanku wskazał nam marszrutkę 261, która okazała się właściwą. Północny dworzec autobusowy w Erewaniu znajduje się na północnych przedmieściach miasta, więc by do niego dotrzeć, musieliśmy przejechać przez całe miasto. Marszrutki o numerze 200 i wyższym są droższe od pozostałych. Zapłaciliśmy 200 dramów od osoby.
Muszę tu wyjaśnić, że w Armenii podstawową formą transportu publicznego są właśnie marszrutki, czyli minibusy jeżdżące po ustalonych trasach. Marszrutki służą zarówno do poruszania się w obrębie dużych miast (np. Erewania, ale także Giumri), jak i do przejazdów międzymiastowych.
Na północnym dworcu autobusowym okazało się, że w odjeżdżającej najszybciej marszrutce do Dilidżanu zostało tylko jedno wolne miejsce. Zdecydowaliśmy się zatem wsiąść jako pierwsi do kolejnej marszrutki. Poszedłem kupić wodę w małym dworcowym bistro, a potem zjedliśmy szybko drugie śniadanie (składające się z przywiezionych jeszcze z Polski kanapek), czekając aż marszrutka zapełni się. Trwało to krótko, jakieś 15 minut.
Przejazd do Dilidżanu trwał ponad godzinę. Droga wiodła malowniczo drogą nad jeziorem Sewan, ogromnym śródlądowym jeziorem, jednym z trzech „mórz” Armenii (pozostałe dwa „morza” to jeziora, które dzisiaj znajdują się poza granicami Armenii: jedno w Turcji, a drugie w Iranie). Zapłaciliśmy po 800 dram od osoby.
Zaraz po wyjściu z marszrutki na przystanku w Dilidżanie podszedł do nas jakiś człowiek o imieniu Ararat, który zaproponował nam usługi turystyczne. Ponieważ i tak miałem zamiar wziąć taksówkę, by dotrzeć do pobliskich klasztorów, dogadałem się, że weźmie nas na wycieczkę do Goszawanku i Hagarcinu, a później odwiezie do Wanadzoru. Miało nas to kosztować 13000 dramów.
Może komuś przyda się namiar na tego człowieka: Ararat Alichanian, telefon 091767732. Rozmawiałem z nim po rosyjsku, ale chwalił się, że zna też angielski i niemiecki.
Na początek Ararat pomógł mi kupić w lokalnym sklepiku nieopodal przystanku w Dilidżanie kartę SIM sieci Beeline (Ararat twierdził, że pobiera ona najniższe opłaty). Przyjemność ta kosztowała mnie 1000 dram, które zarazem stanowiły sumę środków na koncie. W zupełności wystarczyło mi to do prowadzenia rozmów telefonicznych z kierowcami i osobami oferującymi noclegi podczas całego naszego pobytu w Armenii. By otrzymać kartę, niezbędne jest pozostawienie w punkcie sprzedaży kserokopii paszportu. Kserokopii nie miałem, ale zajął się tym Ararat, który gdzieś pobiegł z moim paszportem, a po chwili wrócił z gotową kopią.
Ararat jest strasznym gadułą i samochwałą. Przez całą drogę opowiadał o swoich licznych klientach z różnych krajów. Kazał czytać pochwalne wpisy, które umieścili w jego notesie turyści korzystający z jego usług. Trochę denerwujące było to, że po dojeździe do kolejnego zabytku żądał deklaracji, ile zajmie zwiedzanie (a skąd niby człowiek ma wiedzieć takie rzeczy, jeżeli nigdy wcześniej w danym miejscu nie był?), generalnie jednak Ararat jest całkiem w porządku. Próbował nas namówić do rezygnacji z przejazdu do Wanadzoru i do noclegu w Dilidżanie. W ten sposób dalibyśmy mu zarobić, płacąc mu za nocleg (Ararat sam jest właścicielem domu, w którym ma kwatery do wynajęcia), a następnego dnia mógłby nas zawieźć na wycieczkę do kanionu Debed, co byłoby znacznie droższą dla nas opcją niż wycieczka taksówką z Wanadzoru. Gdy jednak odmówiliśmy, specjalnie nas nie naciskał.
Najpierw zwiedziliśmy Goszawank. To nieduży klasztor położony na małej górce obok wioski Gosz. Klasztor można obejrzeć w 20-25 minut. Klasztory i kościoły armeńskie to charakterystyczne budowle z bardzo ascetycznymi wnętrzami. Nieodłącznym elementem świątyń w Armenii są stojące wewnątrz kościoła specjalne tace do zapalania świec. Same świece są sprzedawane na stoisku znajdującym się przy wejściu do kościoła. Co mnie zdziwiło, to to, że ikonografia (czyli wizerunki Jezusa, Matki Boskiej czy świętych) jest bardzo podobna do rzymskokatolickiej, a nie bizantyjskiej, jak można by oczekiwać w tej części świata. Podobnie jak w kościołach ortodoksyjnych nie ma miejsc siedzących dla wiernych.
![]() | |
|
Nim pojechaliśmy dalej kupiłem w wiejskim sklepiku niedużą butelkę schłodzonego napoju mlecznego stojącą w lodówce. Napój miał dziwny smak, przypominający trochę turecki ayran. Później okazało się, że był to „tan” – tradycyjny napój ormiański składający się z mieszaniny zsiadłego mleka z wodą.
Po drodze do Hagarcinu, który był naszym kolejnym celem, znajdują się liczne punkty piknikowe licznie nawiedzane przez turystów – i to nawet mimo tego, że był piątek, a więc dzień, w którym teoretycznie ludzie powinni być w pracy.
Klasztor w Hagarcinie znajduje się w trochę dziwnym miejscu, na dole względem drogi, więc go z niej nie widać. Gdy go zwiedzaliśmy, część obiektu była właśnie w remoncie. Nieopodal zaś znajduje się spory wybudowany całkiem niedawno budynek seminarium. Obok kościoła kupiliśmy pocztówki z widokami ormiańskich kościołów, które postanowiliśmy wysłać do rodziny i znajomych w Polsce.
![]() | |
|
Podczas drogi do Wanadzoru Małgosia i Andrzejek przysnęli na tylnym siedzeniu, co nie może dziwić, jako że dzień mieliśmy pełen przygód, a snu w nocy stanowczo mało. Nie mogąc spać, gawędziłem sobie z Araratem na przednim siedzeniu. Ararat zaproponował, że znajdzie nam nocleg w Wanadzorze, co mi nawet odpowiadało. Zadzwonił gdzieś, po czym z dumą oświadczył, że załatwił nam nocleg w domu ze śniadaniem za 8000 dramów od osoby, przy czym cenę za Andrzejka – jak stwierdził z dumą – stargował z 6000, których początkowo chcieli właściciele do 5000.
W ten sposób trafiliśmy do domu Niny Hovhannisjan. Jest to przyjemne miejsce z kilkoma ładnie urządzonymi pokoikami, każdy z własną łazienką. Gospodarze mieszkają w osobnym budynku, w którego kuchni jest podawane wliczone w cenę śniadanie, a całość położona jest w niedużym sadzie. Goście mają do swojej dyspozycji spory taras, na którym można wygodnie rozsiąść się w fotelu i odpoczywać.
Może komuś przydać się adres: ulica Miasnikiana 18, telefon 091767734.
Zostawiliśmy w pokoju bagaże i postanowiliśmy przejść się po mieście. Nasz gościniec znajdował się w pobliżu głównej ulicy miasta, a mimo to było w nim całkiem zacisznie. Miasto sprawiało przyjemne wrażenie, wyglądało na bogatsze niż znane nam miasta Gruzji. Szyldy sklepów były wielojęzyczne. Większość zapisana była literami ormiańskimi, ale wiele było także napisów w języku rosyjskim, rzadziej zaś widywało się litery łacińskie.
Ruch uliczny jest mały. Przeważają żiguli, łady, moskwicze i wołgi, ale ich stan jest znacznie lepszy niż stan samochodów w Gruzji. Widuje się nawet całkiem nowe samochody produkcji zachodniej. Ogólnie Armenia sprawia wrażenie kraju dość ubogiego, jednak wyraźnie bogatszego niż Gruzja.
Ludzie ubierają się bardzo elegancko. Rzadko można było dostrzec dziewczynę w modnych ciuchach, ale wszystkie ubrane były ładnie i gustownie. Mężczyźni zaś paradowali w wyprasowanych w kancik spodniach, koszulach z długim rękawem i półbutach. Na tym tle z pewnością wyróżnialiśmy się z tłumu.
Pierwsze zakupy zrobiliśmy w urzędzie pocztowym, w którym kupiliśmy znaczki na kartki pocztowe do Polski (240 dramów). Przeszliśmy całą główną ulicę i w końcu zabrnęliśmy na lokalne targowisko. Na większości straganów pyszniły się owoce. Najwięcej było czereśni i moreli. Ich ceny były sporo niższe niż w Polsce. Kupiliśmy trochę owoców, a w końcu trafiliśmy do położonej na tyłach bazaru małej restauracji, w której zamówiliśmy khinkali (znane nam z Gruzji pierożki nadziewane mięsem) oraz kebab. Za całość, łącznie z serem, lawaszem, lemoniadą i świetnym armeńskim piwem zapłaciliśmy 3000 dramów. Po obiedzie wróciliśmy do naszego gościńca, obiecując sobie pójść wcześnie spać, by następnego dnia mieć siły na kolejny dzień zwiedzania. Wieczorem posiedzieliśmy trochę na tarasie, czytając książki, posilając się pysznymi armeńskimi owocami i pisząc kartki do rodziny i znajomych.
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 Następna strona