Wrocław-Praga-Erewań - 24.07.2011

Znowu spałem raczej marnie. Nigdy nie zasypiam głęboko, więc w hostelowych warunkach ciężko mi było usnąć. Wstaliśmy dziesięć minut po trzeciej, szybko umyliśmy zęby i ruszyliśmy w drogę, żegnani przez właścicielkę. Poprzedniego dnia uciąłem sobie z nią pogawędkę na temat trudów, jakie musi znosić, zajmując się mieszkaniem, w którym mieszka równocześnie tyle osób, a część z nich z różnych powodów ma zwyczaj wychodzić z mieszkania i wracać do niego w dziwnych porach, włączając to środek nocy. Odpowiedziała, że potem jesienią i zimą odchorowuje to wszystko, ale musi przecież jakoś zarabiać. Nawiasem mówiąc, pani jest artystką-muzykiem i to, że ma tak wielkie mieszkanie, wynika właśnie z tego: w czasach ZSRR artyści dostawali przydziały na znacznie większe mieszkania niż pozostali ludzie. Cały dom, w którym mieszkaliśmy, był – zdaje się – artystycznym blokiem, bo zgodnie z przewodnikiem jeden z hosteli poniżej prowadziła pani będąca artystką-plastykiem.

Kierowca czekał na nas pod bramą. Weszliśmy do samochodu i ruszyliśmy na lotnisko. Jechaliśmy znacznie dłużej, niż wydawało mi się, że będzie trwał przejazd, i dojechaliśmy na lotnisko około czwartej

W hali odlotów czekała na nas niespodzianka w postaci długiej kolejki do stanowiska odprawy. Spakowaliśmy plecaki do pokrowców i stanęliśmy w niej. Wydaje się, że pomimo że do odlotu mieliśmy jeszcze półtorej godziny, przyjechaliśmy jako jedni z ostatnich pasażerów, gdyż za nami ustawił się już tylko jeden anglojęzyczny młody chłopak. Staliśmy w kolejce dobrze ponad pół godziny, zastanawiając się, czy w ogóle uda się obsłudze lotniska odprawić wszystkich podróżnych, bo wydawało się, że kolejka wcale się nie rusza.

W końcu jakiś pracownik lotniska zlitował się nad Andrzejkiem, wyłowił nas z kolejki i zaprowadził do stanowiska odpraw dla podróżnych z biletami w klasie biznesowej. Tam okazało się, że oba nasze bagaże przekraczają o kilka kilogramów 23 kilogramy. Linie CSA nie dopuszczają sumowania wagi bagażu, dlatego też nie pozostało nam nic innego, jak nadać namiot jako oddzielną sztukę bagażu, wrzucając do jego pokrowca także ciężkie przewodniki. Operacja ta spowodowała, że nasze plecaki mieściły się już w wyznaczonym przez przewoźnika limicie. Poprosiłem, żeby zostały nadane tylko do Pragi, gdyż już wcześniej zdecydowaliśmy, że nie opłaca nam się lecieć do Warszawy, bo szybciej i wygodniej dojedziemy do Wrocławia z Pragi.

Ponieważ zgodnie z obowiązującymi w Armenii przepisami, podczas odprawy trzeba pozostawić ksero paszportu dziecka pracownikowi lotniska, musiałem jeszcze tylko udać się do punktu ksero. Na lotnisku znajduje się na szczęście taki punkt.

Przed odlotem wymieniłem jeszcze w kantorze resztki dramów na dolary, zachowując sobie tylko kilka monet na pamiątkę.

Przy wejściu do samolotu wziąłem sobie „Lidove Noviny”, gdyż na tyle jestem oswojony z językiem czeskim, że bez większych problemów rozumiem teksty w nim napisane. Z tego pewnie powodu stewardessy uznały, że najlepiej będzie rozmawiać ze mną po czesku. Pierwsza okazja do takiej konwersacji miała miejsce jeszcze przed startem, bo jedna ze stewardess poprosiła nas, żebyśmy przesiedli się do innego rzędu. Siedzieliśmy na samym końcu i stewardessa tłumaczyła swoją prośbę tym, że zasadniczo rząd ten jest wykorzystywany przez załogę pokładową. Mówiła, że jeżeli chcemy, możemy zostać tu, gdzie siedzimy, ale w sumie nie mieliśmy nic przeciwko zmianie miejsc.

Lot przebiegł bez większych zakłóceń poza epizodem z Ormianinem palącym w toalecie. Stewardessa zrugała go i zapowiedziała, że w Pradze na lotnisku już będzie czekała na niego policja.

Podczas lotu dostaliśmy posiłek i napoje.

W Pradze byliśmy z półgodzinnym opóźnieniem. Niestety, ze względu na wczesną porę (było koło siódmej rano) lotnisko wyglądało jak wymarłe i zamknięty był także punkt, w którym kupowaliśmy bilety komunikacji miejskiej podczas naszego powrotu z Indii. Pani z informacji lotniskowej potwierdziła, że o tej porze można kupić bilety tylko w automatach. Automaty zaś przyjmowały wyłącznie monety. Ja zaś miałem banknoty, które przed chwilą wypłaciłem z bankomatu. Musiałem więc udać się do kiosku, by rozmienić banknot. Na szczęście pani kioskarka wykazała zrozumienie (szkoda tylko, że nie miała biletów).

Kupowanie biletów w czeskim automacie okazało się czynnością męczącą. O ile normalne bilety kupuje się w sposób jasny i oczywisty, kupowanie biletu ulgowego przekroczyło nasze siły, zwłaszcza że autobus właśnie wjechał na przystanek. Kupiłem w końcu bilet normalny i wbiegliśmy z nim do autobusu, który po chwili ruszył. Jechaliśmy więc częściowo na gapę, gdyż brakowało nam jednego biletu ulgowego. Kontrolerzy na szczęście mieli chyba tego niedzielnego ranka inne rzeczy na głowie niż sprawdzanie, czy ktoś nie jedzie bez ważnego biletu za przejazd.

Na stacji Dejvicka przesiedliśmy się na metro, a potem na stacji Muzeum zmieniliśmy jedną linię metra na inną. Na główny dworzec kolejowy dotarliśmy 15 minut przed odjazdem pociągu, więc spokojnie zdążyliśmy kupić bilet (za 3 bilety do granicznej stacji Lichkov zapłaciłem 475 koron). Wiedziałem, kiedy odjeżdża pociąg, gdyż przed wyjazdem sprawdziłem połączenia, korzystając – jak zwykle podczas wyjazdów do Czech – ze świetnej strony http://jizdnirady.idnes.cz/vlakyautobusy/spojeni/. Czemu stworzenie zintegrowanego rozkładu jazdy obejmującego kolej i autobusy nie jest możliwe w Polsce?

To zadziwiające, ale dojazd z Pragi do Wrocławia wymaga na ogół kilku przesiadek. Może nie powinienem narzekać, bo przez dłuższy czas było to w ogóle praktycznie niemożliwe, jednak pamiętam takie czasy, kiedy było co najmniej kilka na dobę pociągów z Wrocławia do Pragi i odwrotnie.

Najpierw pojechaliśmy do Ujścia nad Orlicą. Tu mieliśmy prawie półtorej godziny na przesiadkę. Poszliśmy do miasta, mając nadzieję, że znajdziemy jakiś otwarty sklep, ale czynny w niedzielę hipermarket był dość oddalony od stacji, a mniejsze sklepy – jak to w Czechach – są w niedzielę zamknięte. Udało nam się znaleźć tylko małą trafikę, z której wykupiliśmy czekolady „Studenckie”, a także chińską restaurację, w której zjedliśmy nietypowe śniadanie składające się z chińskich dań obiadowych (w Chinach na śniadanie je się zupę z ryżu i różnego typu pikle, ale dla Europejczyków nie są to zbyt atrakcyjne potrawy i dlatego w chińskich restauracjach próżno szukać takich dziwactw).

Gdy wróciliśmy na stację kolejową, na peronie stał już polski skład, który zawiózł nas najpierw do Kłodzka (w Międzylesiu wsiadł do pociągu polski konduktor, u którego kupiłem bilet na dalszą część trasy), a po przesiadce w Kłodzku na kolejny pociąg, dojechaliśmy bez większych przeszkód do Wrocławia. Nasz stary polonez pozytywnie mnie zaskoczył, bo silnik mimo względnie długiego postoju zapalił bez żadnych problemów.

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 Następna strona